Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 61

 

       22 styczeń 1945 – rano, Oppeln.


       Nie było jeszcze szóstej, gdy strzeżone przez wartowników drzwi otworzyły się i w gmachu rejencji pojawiła się sekretarka Mehlhorna. Ze zdziwieniem popatrzyła na von Drebnitza i jego ludzi, zbijających ostatnie już skrzynie. Nie zatrzymywała się przy nich, ale po kwadransie, gdy już ucichły uderzenia młotków, z góry dał się słyszeć jej głos.

- Panowie chyba pracowali całą noc. Zapraszam więc na mocną kawę.

       Poderwali się ochoczo. Głodni, zmęczeni i spragnieni, minutę później gorącym napojem parzyli sobie usta, a tropikalny aromat rozchodził się po całym piętrze.

- Dobrze się tu państwu powodzi. Taka kawa w tym czasie …

- To zapas prezesa. Dla gości. Wielu ich tu już raczej nie będzie, a i jak na cztery osoby, to niewiele się ten zapas uszczupli. 

- Na pięć osób, na pięć – nie wiadomo skąd, sylwetka Mehlhorna pojawiła się w drzwiach.

- I jak, hauptsturmführer ? Znalazł pan te rejestry ?

- Niestety, nie. Nie było ich w żadnej ze skrzyń. Pewnie będę ich musiał szukać w Glatzu.

- W Glatzu ? Niekoniecznie. Mamy przecież rejestr wysłanych tam archiwów. A nie przypominam sobie, aby archiwa z Gross – Strehlitz były już ewakuowane. Gerdo, rejestr archiwów proszę …

       Nie trzeba było długo czekać. Jak po skinieniu czarodziejskiej różdżki, w dłoniach sekretarki pojawił się odpowiedni segregator. Kilka minut później już wiedzieli. Archiwa powinny być jeszcze tutaj. Ale dlaczego ich nie znaleźli ?

     - Wiem ! – głos sekretarki zabrzmiał nagle jak wystrzał. - Wiem ! Przecież konwój z Gross – Strehlitz był bombardowany przez ich szturmowce. Jedną ciężarówkę udało się ugasić. Druga spłonęła. Razem z wiezionymi na niej dokumentami.

- A tak, rzeczywiście. Zapomniałem. Ale wiecie jak to jest, tyle spraw się dzieje naraz.

       Umilkli. Popatrzyli po sobie. Klęska ! Przez jakiś pierdolony ruski szturmowiec ! Co prawda, nikt poza von Drebnitzem nie wiedział dokładnie, czego i po co szukają, ale przygnębienie było widoczne. Przecież dla jakiejś pierdoły nie przyjechali by tu tyle kilometrów i nie tyrali jak głupki przez dwie noce.

     - Cóż … W takim razie, podziękujemy już państwu. Zrobiliśmy wszystko, co dało się zrobić. Zabierzemy jeszcze resztę naszych rzeczy z hotelu i będziemy wracać.

       Pożegnali się z gospodarzami. Byli już w połowie schodów, gdy z góry doleciał ich donośny i niespodziewany rozkaz.

- Wróć !!!

       Popatrzyli po sobie i posłuszni władczemu głosowi jak uczniacy stanęli przed Mehlhornem.

- Pan, hauptsturmführer, chyba niewiele pracował w terenie, co ? Jeżeli się nie mylę, to raczej za biurkiem ?

- Tak, ale …

- Gdyby pan miał tyle doświadczenia co ja i to jeszcze sprzed wojny, to by pan wiedział, co trzeba zrobić.

- To znaczy, oberführer ? Nie rozumiem …

- Hauptsturmführer ! Rzesza wymaga od nas najwyższego wysiłku. Również intelektualnego. Jak pan myśli ? Gdzie znajdują się najbardziej trwałe archiwa ?

- Trwałe archiwa ? A w ogóle są takie ?

- Nie rozumiemy się . Mówił pan, że potrzebny jest rejestr zgonów. Tak, czy nie ?

- No, mówiłem, ale skoro go już nie ma …

- Jak to nie ma ? A cmentarz ?

- Cmentarz ?

- Właśnie, cmentarz ! Skoro ktoś zmarł w Colonnowskiej lub w okolicy, to gdzie go pochowano ? Gdzie może być jego grób, jak nie na miejscowym cmentarzu ? A na grobach co się znajduje, jak nie napisy ? I tam można się dowiedzieć, kto gdzie leży, kiedy zmarł, ile miał lat. Często nawet, że zmarł tragicznie lub poległ w walce za ojczyznę. No, już pan rozumie ?

- O kurwa …

- Opanujcie się hauptsturmfüher i zacznijcie myśleć. Jeżeli naprawdę jest to takie ważne dla Rzeszy, to macie już przed sobą wyznaczony kierunek i około trzydziestu kilometrów do pokonania. Życzę sukcesu i zalecam pośpiech. Sowieci nie będą czekać.

 

      22 styczeń 1945 – południe, na wschód od Colonnowskiej.


      - Nu, dawaj ! – głos Rogozina jeszcze raz poderwał żołnierzy. Naprężyli karki, zaparli się nogami i powoli pierwsza w kolumnie ciężarówka, wyjąc silnikiem na najwyższych obrotach, wytoczyła się z rowu na jezdnię.

        Psiakrew ! Już drugi raz ktoś z kolumny wylądował w rowie. Chociaż dziwić się nie było czemu. Drogi zaśnieżone i oblodzone, a im się spieszyło.

       - Ile jeszcze do tej Colonnowskiej, towarzyszu majorze ?

- Jakieś dziesięć kilometrów. A ty nie myśl o kilometrach, tylko skup się na jeździe, abyśmy znowu gdzieś nie wylądowali.  Straciliśmy ponad pół godziny. I to przez ciebie.

       Ukryta groźba w ustach przełożonego podziałała. Siedzący za kierownicą żołnierz zwolnił trochę, nie chcąc ryzykować powtórnej wpadki. Jeszcze został by oskarżony o sabotowanie rozkazów. A to by mu dobrze nie wróżyło.

 

      22 styczeń 1945 – południe, na zachód od Colonnowskiej.


       Z Oppeln ruszyli dopiero przed 11.00 i nie dało się wcześniej. Najpierw, po mroźnej nocy padł akumulator. Jednocześnie okazało się , że przymarzła linka gazu. Wilgoć, czy jak ? Trzeba było wepchnąć samochód do ogrzewanego garażu, podłączyć prostownik, poczekać ponad cztery godziny. Wreszcie, na wszelki wypadek, dotankowali do pełna zbiornik paliwa. Niby, wyjeżdżając z Centrum mieli benzyny po korek, ale przy czwórce pasażerów, w zimnie i na zasypanych śniegiem drogach, silnik służbowego Mercedesa pochłaniał niesamowite ilości paliwa.

       Teraz, poruszając się w tempie zaledwie 40 kilometrów na godzinę, oglądali przez okna rozciągającą się wokół śnieżną, bezludną pustynię. - Jak w Rosji – pomyślał von Drebnitz. - Jak na froncie wschodnim – przez plecy przebiegł mu zimny dreszcz, do którego nigdy i przed nikim się nie przyznawał. To był dreszcz strachu. Jeszcze dzisiaj go pamiętał. Wschodni front, przeklęty czas. Ale nie tylko. Na ten okres nakładał się drugi. Ten wcześniejszy, jeszcze z 1921 roku. Też się wtedy spieszył i wpadł w zasadzkę. Też w lasach. W tych lasach …

 

     - Broń w pogotowiu. I porządnie się rozglądać !

       Nie musiał tego mówić. Już przecież dobrych parę minut temu przejeżdżali przez Malapane. I okazało się, że właśnie tam przebiega najnowsza linia obrony. Zatrzymano ich na wyjeździe, przy okopanych, zamaskowanych śniegiem i białymi prześcieradłami dwóch przeciwpancernych działach 75 milimetrów, wzoru Pak – 40, osłanianych przez pluton grenadierów pancernych.

     - Pan, hauptsturmführer, naprawdę chce jechać dalej ? Nie radzę. Właśnie w nocy wycofaliśmy się tu, gdzie teraz jesteśmy.

- A gdzie są ruscy, leutnancie ?

- Nie wiadomo. Zerwaliśmy z nimi kontakt wieczorem, w lasach, na wschód od Grafenweiler. To prawdopodobnie teraz ziemia niczyja.

- A mieszkańcy ? Czy wszystkich ewakuowano ?

- Trudno powiedzieć. Przechodząc przez miejscowość nie widzieliśmy nikogo. Więc chyba wszystkich.

 

       22 styczeń 1945 – południe, Colonnowska.


       Leutnant się mylił. Był człowiek, który nie podporządkował się rozkazowi ewakuacji. Mieszkał zaraz przy lesie, we wschodniej części miejscowości. Miał sześćdziesiąt dwa lata i obowiązkowi służby w Volkssturmie już nie podlegał. Oficjalnie nazywał się Alois Pajonk i był „tutejszy”. Tutejszy z dziada, pradziada. Wewnętrznie i według własnego „ja” jeszcze nie Alois Pajonk, ale już nie Alojzy Pająk. I postanowił nie opuszczać gospodarstwa. Ziemi, gdzie był jego „heimat”.

       Nie był też sam. Prawie siłą zatrzymał przy sobie córkę, zagorzałą nazistkę i rejonową przewodniczącą BDM, wraz z  dziewięcioletnią wnuczką. I liczył na to, że dogada się z Rosjanami. Przecież to tacy mili ludzie … Zwłaszcza ci, pochodzący ze wsi. Religijni i bogobojni. Krzywdy mu nie zrobili. Podczas poprzedniej wojny przesiedział u nich w niewoli prawie dwa lata i chociaż było tam biednie, traktowano go dobrze. Nauczył się też nieźle ich języka. Znał zwyczaje i upodobania. To niemożliwe, aby byli tacy źli, jak przedstawiała ich propaganda ministra Goebbelsa. Niemożliwe !

       Stojąc na podwórku, dopalał papierosa. Niedopałek rzucił w śnieg i dla pewności starannie zadeptał. Trzeba być ostrożnym. Ogień to straszny żywioł. Popatrzył po obejściu, po równo i starannie ułożonych drwach na podpałkę, po pomalowanych jesienią drzwiach i oknach, po własnoręcznie, jeszcze latem ubiegłego roku wykonanych rynnach. A teraz co ? Rzucić to wszystko ? Zostawić na pastwę losu, na zatracenie ? Niedoczekanie !

        Popatrzył w stronę domu, gdzie w oknie mignęła mu twarz córki. Cholera ! Panikara ! Owszem, oboje widzieli kroniki z Nemmersdorf, „Volksempfanger” grzmiał o ulotkach znalezionych przy zabitych bolszewikach. Jak nazywał się ten ich poeta – propagandzista ? Ilia Erenburg ? To niemożliwe, aby mając tak niemiecko brzmiące nazwisko nawoływał do mordowania. A może to jednak nazwisko żydowskie ? Kto wie ? Przechrzty są najgorsze i zdolne do wszystkiego. Co tam było napisane ? „Zabij Niemca, nie licz kilometrów, tylko zabitych przez siebie Niemców. Dzień, w którym nie zabiłeś Niemca, jest dniem straconym. Łam, z użyciem siły, arogancką, rasową dumę germańskiej kobiety. Weź ją, jako swoją prawowitą nagrodę i łup wojenny”.

        Czy naprawdę aż tak ? Nie, to nie może być prawdą. Przecież dla prawdziwego mężczyzny gwałt to utrata honoru, godności, zwykłe i ordynarne skundlenie !

       Jeszcze raz popatrzył w okno. Nie zobaczył już w nim córki. Może to i dobrze. Przerażenie i gniew go brały, gdy kilka dni temu oświadczyła, że raczej się zabije, niż pozwoli dotknąć jakiemuś zawszonemu bolszewikowi. Głupia i jeszcze raz głupia ! Przecież ludzie zawsze mogą się jakoś dogadać …

       Ale dość tych ponurych rozważań. Krowom trzeba słomy podścielić. A później w stodole pograbić na kupę zrzuconą z góry część siana. Dopiął guzik przy kurtce, poprawił czapkę na głowie i ruszył do swoich obowiązków.

 

       22 styczeń 1945 – wczesne popołudnie, obrzeża  Colonnowskiej.


       Dojeżdżając do celu, von Drebnitz nie potrafił pozbyć się trapiących go myśli. W ogóle, ostatnio miał wiele czasu na myślenie. Zwłaszcza w szpitalu, a później w sanatorium. To wielki luksus w tych czasach, móc myśleć przez parę miesięcy. Inaczej widzi się wtedy pewne sprawy. Nie tak, jak w tym codziennym kieracie, gdzie sprawa goni sprawę, a problem skutkuje następnym problemem.

       A więc jeszcze raz … Dlaczego właściwie od początku nie podobał mu się ten Reschke ? I to już od pierwszego spotkania ! Czy było to harde, zimne spojrzenie, jakim go wtedy obrzucił ? Spojrzenie jakieś takie dziwne, niepokojące. A jeszcze te jasne włosy, tak jakoś dziwnie znajome. Ostatnimi dniami w Berlinie długo wpatrywał się w jego zdjęcie, szukając w najgłębszych pokładach swojej podświadomości. I wreszcie odkrył, co go tak niepokoiło. Wrócił pamięcią do pierwszych sprawdzeń, sprzed lat. Ten jego brat ! Zmarły w 1921 roku !

       To właśnie podczas tego wpatrywania się w zdjęcie Reschkego, wypłynęła mu z pamięci dziwna postać. Postać widziana tylko raz, przez kilka chwil i dawno już zapomniana. Postać, która nagle i niespodziewanie ożyła na nowo. Polski wyrostek o jasnej czuprynie i hardych oczach. Właśnie tu, w Colonnowskiej. Wypisz, wymaluj, młodsza wersja Heinricha Reschke ! Ale to by oznaczało …

       Przeglądając w Berlinie teczki personalne, poprosił również o swoją. Starannie zanotował datę tamtej akcji przy młynie. Dostał wtedy za nią po uszach i elegancko, bo elegancko, ale wywalili go z Freikorpsu. Gdyby któregoś z tych polskich szpiegów ujął wtedy żywcem, tak, aby można go było przesłuchać, wszystko potoczyło by się inaczej. Dostał by medal i ze spokojem mógłby oczekiwać naprawdę świetnej kariery. Byłby już co najmniej standartenführerem.  A tak, musiał obyć się smakiem i przez lata w cywilu zajmować się czymś, do czego nie miał ani serca, ani powołania. Więc jeżeli data śmierci młodszego z braci Reschke pokryje się z datą jego akcji, to co wtedy szanowny panie sturmbannführer ? Co wtedy ? A jeżeli jeszcze na grobie będzie napisane, że zginął śmiercią tragiczną ? Trzeba czegoś więcej ?

       Ale może i trzeba. Przecież to on sam zabił tego wyrostka. Jego tożsamości nie poznał, a w raporcie z akcji zabójstwa nie ujął. Wcześniej specjalnie odprawił żołnierzy, aby pozbyć się świadków. Więc jeżeli nawet napisze odpowiedni raport, będzie to słowo przeciwko słowu. Komu uwierzą ? Kurwa mać ! To nie takie proste. Ale zanim dojdzie do tego, trzeba na cmentarzu znaleźć potwierdzenie. Za wszelką cenę !

      - Hauptsturmführer ! Widać zabudowania – głos kierującego wyrwał go z zamyślenia

- Zatrzymaj. Trzeba sprawdzić tę dziurę. Kto wie, co się tam kryje.

       Wyszedł z samochodu i sięgnął po lornetkę. Dobry sprzęt. Carl Zeiss Jena. Ośmiokrotne powiększenie. Stojąc w śniegu, uważnie lustrował zabudowania. Żadnego ruchu. Brak ludzi, pojazdów czy zwierząt. No, z tym ostatnim to trzeba być ostrożnym – pomyślał. Kto wygoni zwierzęta na taki mróz ? Nawet psa z budy. Ale żadnego szczekania też nie słychać i z żadnego widocznego w szkłach komina nie unosi się dym. Wymarła wieś.

     - Nikogo. Jedziemy. Na razie prosto.

       Obciążony czterema osobami Mercedes ruszył dalej. Z trudem przebijali się przez nawiewany wiatrem śnieg, formujący już niewielkie zaspy, ale warto było. Nie jechali w ciemno, bowiem mapa wyraźnie wskazywała położenie cmentarza.   I rzeczywiście, wreszcie zobaczyli ceglany mur, z kutą bramą i masywnym krzyżem u góry. To tutaj …

 

     - Na skraju lasu zatrzymaj. Rozejrzymy się.

- Tak jest, towarzyszu majorze !

       Siedzący za kierownicą żołnierz ochoczo spełnił rozkaz. To oznaczało kilka minut dłużej w ciepłej kabinie. Nawet nie chciało mu się myśleć o towarzyszach podróży, wiezionych pod plandeką na skrzyni ładunkowej. A już całkiem przesrane miał żołnierz z ręcznym karabinem maszynowym, opartym dwójnogiem o dach szoferki. Chyba się tam nawet zmieniali co piętnaście minut, aby nie zamarznąć. Chociaż, cholera ich wie. Ci szczęśliwcy na pace dostali na rozgrzewkę po 200 gram wódki. A on, jako kierowca, musiał zostać o suchym pysku. I gdzie tu kurwa sprawiedliwość ?

       Spojrzał w prawo. Wieje ! Niech już Rogozin zamknie to okno i przestanie oglądać krajobrazy. Miejscowość jak miejscowość. Spora, ale nic ponadto. Wymarła. Uciekły, germańskie gady. I nic nie pomoże wpatrywanie się przez szkła zdobycznej, niemieckiej lornetki. Miał okazję dokładnie ją obejrzeć. Produkcja Carl Zeiss Jena. Ośmiokrotne powiększenie. Znacznie lepsza niż nasza, ale tego akurat nikt głośno nie śmiał powiedzieć.

     - Jedziemy dalej.

       Włączył pierwszy bieg i samochód ruszył powoli. Nie było sensu się spieszyć. A co, źle mu w tej szoferce ?

 

Komentarze