Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 66

 

      24 styczeń 1945, wczesne popołudnie – Uznam, ośrodek Peenemünde.

 

       Na stanowisko startowe dotarli o 12.30. Jeszcze pompy tłoczyły paliwo do zbiorników rakiety, jeszcze odczytywano ostatnie parametry urządzeń odpalania. Wszystko było w porządku i stojący przy lornecie nożycowej Henryk, tuż obok stanowiska von Brauna, widział jego zadowoloną minę.

Minuty i sekundy mijały jednak w żółwim tempie i mimo woli Henryk przypomniał sobie pierwszą, atomową próbę na Rugii. Tam też tak było. Odliczali każdą sekundę. Jak tutaj. Lecz tam było jednak nieco inaczej. Nikt nie wiedział, czy ładunek eksploduje i co się później stanie. Henryk pamiętał dyskusje w gronie fizyków, jeszcze w 1941 roku. Pamiętał przestrogi, że reakcja łańcuchowa może pociągnąć za sobą całość materii. Że wybuchnąć może cała atmosfera, a później cała planeta. Tak się jednak nie stało. I dobrze, bo już by nie żył ! A to co jest tutaj ? W porównaniu z jego próbami to kaszka z mleczkiem. Obserwował jednak dalej jak odłączano przewody paliwowe, kable elektryczne i po kwadransie rakieta stała gotowa już  do wystrzelenia. Na koniec sprawdzono jeszcze coś, czego Henryk nie zrozumiał. Cóż, każde środowisko naukowe miało swój specyficzny, naukowy żargon.

       Ostatnie pięć minut. Kolejno włączano trzy kamery, mające filmować start. Wydano słuchawki i w odpowiedzi na pytający wzrok Henryka ktoś podpowiedział, że trzeba chronić uszy. - Huk będzie straszliwy - dodał, gestem dłoni wskazując rakietę, wokół której unosiły się obłoczki resztek parującego paliwa.

       Dziesięć, dziewięć, osiem … Henryk zdjął czapkę i położył ją na przebiegającym pod lornetami drewnianym parapecie. Założył słuchawki i okazało się, że zrobił to w ostatniej chwili, gdyż sekundę później ryk rakietowego silnika zagłuszył wszystko w promieniu chyba kilku kilometrów. Stalowe cielsko drgnęło. Zadrżały skośne skrzydła przytwierdzone do środkowej części kadłuba. Wprawione w drgania osiągające sporą amplitudę wyglądały, jakby miały zaraz odpaść. Nic takiego się jednak nie stało. Stalowe cielsko w obłoku ognia i drgającego od gorąca powietrza uniosło się w górę i szybko nabierając prędkości, po kilkudziesięciu sekundach zniknęło na nieboskłonie.

      Udało się ! Sukces ! Kilku inżynierów podeszło do von Brauna ściskając mu rękę, lecz ten, jakby nieobecny wsłuchiwał się w głosy z radiostacji, połączonej z samolotami obserwacyjnymi i radarem umieszczonym w Norwegii. Tam właśnie, na granicy zasięgu, ponad siedemset kilometrów od Peenemünde, kierowana radiolatarnią, miała trafić rakieta. Teren zabezpieczono batalionem saperów, skierowanym w okolice miasteczka Odda, siedemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Bergen. Góry i brak ludzi. Nie będzie więc niepotrzebnych świadków sukcesu najnowszej broni. A saperzy i załogi dwóch samolotów obserwacyjnych zachowają przecież tajemnicę. To najbardziej zaufani ludzie. Tylko dlaczego właściwie saperzy ? I to cały batalion ? Co może tam robić batalion saperów ? Tego Henryk od Nisslera się już nie dowiedział, ale trzeba będzie do tego wrócić. Dlaczego nie normalne wojsko ? Coś tam musiało być na rzeczy. Tylko co ?

       Na razie jednak mijały kolejne minuty i nagle twarz von Brauna straciła swój pogodny wyraz. Scheise ! Niech to szlag !  Nie wyszło. Skonsternowany, stał w miejscu kręcąc głową z niedowierzaniem. Scheise !

      - Coś nie wyszło, herr profesor ?

- Niestety. Wszystko szło dobrze, ale w końcowej fazie lotu, przy wejściu w gęstsze warstwy atmosfery, odpadło jedno skośne skrzydło. Już przy starcie miałem złe przeczucia, gdy zaczęły wpadać w wibracje. A teraz się to potwierdziło. Trzeba będzie je przekonstruować. Wzmocnić. Ale kierunek jest słuszny. Planowany zasięg został potwierdzony doświadczalnie.

- Czyli jest i plus tej całej sytuacji ?

- Ale nie taki duży. I nie do końca. Wolałbym przecież, aby wszystko poszło dobrze.

- Spokojnie profesorze. Porozmawiamy o tym jutro. Niewykluczone, że kiedyś jeszcze zrealizuje pan swoje marzenia.

       I tym stwierdzeniem Henryk zakończył rozmowę, pozostawiając von Brauna z na wpół otwartymi ze zdziwienia ustami.

 

       24 styczeń 1945, wieczór - Obiekt „Centrum”.  


       - Horst, do untersturmführera !

- Ja ? Przecież niedawno dopiero wróciliśmy z drogi.

- Nie wiem dokładnie o co chodzi. O grafiki służby na następny tydzień, czy coś …

       Nawet nie było sensu zbytnio się zastanawiać. Przeczuwał już …

 

     - Siadaj Horst – untersturmführer Wenzlau uśmiechnął się półgębkiem. - I opowiadaj jak było naprawdę. Bo oficjalny raport hauptsturmführera von Drebnitza jakoś dziwnie nie będzie mnie przekonywał. Zresztą i tak pewnie nie będę miał do niego dostępu.

- Ależ untersturmführer …

- Nie kończ ! Przypomnij sobie wszystko. A jutro masz wolne od służby w obiekcie. Pojedziesz ze mną do Waldenburga. Ja mam tam coś do załatwienia, a ty usiądziesz i będziesz pisał. Prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Ze szczegółami. I nie próbuj niczego zataić. Bo mogę sobie przypomnieć, kto jeszcze cieszył się specjalnymi względami hauptsturmführera Krupińskiego …

 

       25 styczeń 1945, rano – Peenemunde.


       - Heil Hitler ! I jak tam herr profesor ? Otrząsnął się pan już z wczorajszej porażki ?

- Heil … - von Braun nie zadał sobie trudu dokończenia obowiązującego pozdrowienia. - Trudno to powiedzieć. Każda próba czegoś uczy, ale nieudana boli.

- A jakieś wnioski już pan ma ? Wiadomo co zawiodło ?

- To było wiadomo już wczoraj. Odpadło jedno ze skrzydeł. Widać konstrukcja była zbyt słaba.

- Nie dało się tego przewidzieć ?

- Teoretycznie można było. Ale cały czas chodzi też o zasięg i niezmniejszanie wagi głowicy bojowej. Te dwie, a właściwie trzy sprawy, czasem trudno pogodzić.

- Więc trzeba wzmocnić skrzydła ?

- Tak. Zwykła rakieta V – 2 leci torem balistycznym, osiągając pułap do osiemdziesięciu kilometrów od powierzchni ziemi. Tutaj skrzydła miały wydłużyć lot. Ale dla ich funkcjonowania i powstania na nich siły nośnej potrzeba powietrza o odpowiedniej gęstości. Zaprogramowaliśmy więc rakietę tak, że osiąga zaledwie pięćdziesiąt kilometrów od ziemi. Dzięki temu wzrasta zasięg. I to nam się udało.

- To na kiedy można spodziewać się modernizacji skrzydeł ?

- Trudno powiedzieć. Zwłaszcza, że są naciski na „Amerika – Rakete”.

- A tak, rzeczywiście. Mówił mi o tym inżynier Nissler.

- No właśnie. Więc jest pan zorientowany, sturmbannführer.

- Nie do końca. I dlatego chciałbym, aby osobiście pokazał mi pan swoje dzieło.

       Choć była to niby prośba, zabrzmiała jak rozkaz i von Braun nic już nie mówiąc, wdział płaszcz i nałożył kapelusz na głowę. Na zewnątrz gestem przywołał stojącego w gotowości esesmana i Kübelwagenem ruszyli w niedaleką podróż. Kilka chwil upłynęło niepostrzeżenie i zatrzymali się przed hangarem o ogromnych, rozsuwanych na boki drzwiach. 

- Proszę, sturmbannführer. Jest pan jednym z nielicznych gości spoza ośrodka, któremu je pokazuję. Ponad półtora roku intensywnej pracy.

       Widok był rzeczywiście imponujący. Trzy podłużne cielska, tak na oko dwa razy dłuższe i grubsze od V – 2, leżały na olbrzymich lorach kolejowych, otoczone gromadą uwijających się wokół inżynierów i techników.

- Są już gotowe ?

- Jeszcze nie. Z tym, że budujemy od razu trzy egzemplarze, aby po kolejnych testowych startach szybko wprowadzić ewentualne korekty czy zmiany konstrukcyjne.

- Ale są już na lorach …

- Od początku je tak budujemy. Są za duże, aby budować je w pozycji stojącej. Nie dało by się ich ukryć. Ponadto trudno by je było położyć, przewieźć na stanowisko startowe i ponownie postawić. Zbyt wielkie ryzyko uszkodzeń. Wie pan, ciężar i rozmiary robią swoje. Poza tym, szybciej będą gotowe.

- Na kiedy ?

- Przewiduję, że na przełomie lutego i marca. Z może tygodniowym poślizgiem.

- A dokąd je wystrzelicie ? Ponownie koło Bergen ?

- Nie. Nic by to nie dało. Za blisko.

- Jak za blisko ? To gdzie ? No przecież nie na Londyn …

- Też nie. Trajektoria lotu ma być taka, że rakieta osiągnie wysokość trzystu kilometrów od ziemi. Z tego pułapu nie da się zbytnio skrócić dystansu uderzenia. Właściwie to, co leży bliżej niż tysiąc kilometrów od miejsca startu, jest bezpieczne. Nasze cele są znacznie dalej.

- Wiem. W Ameryce !

- To melodia przyszłości. Nie chcę spekulować, na ile możliwa tu i teraz. Ale niewiele się pan myli. W ramach prób wystrzelimy je na Grenlandię.

- Gdzie ?!!!

- Na Grenlandię. To jest cel dla naszych rakiet testowych. O ile nie otrzymają one docelowej głowicy bojowej.

- A orientuje się pan, o jakiej głowicy mówimy ?

- Ja ? Tak ! I praktycznie tylko ja. Nissler nie ma prawa o tym wiedzieć.

-  To dobrze. Bo właściwie, głównie o tym chciałem z panem porozmawiać. Ale wcześniej proszę mi powiedzieć … O co chodzi z tą Grenlandią ? Co ma Grenlandia do pańskich rakiet ?

- Pozornie nic. Ale oddalona jest na odpowiedni dystans. I nie ma tam żadnych niepotrzebnych świadków.

- A potrzebni są ?

- Owszem. Od 1941 roku, na Wybrzeżu Króla Fryderyka VI, koło przylądka Farvel działa nasza tajna stacja meteorologiczna. Sześciu ludzi. Przekazywali i dalej przekazują dane dotyczące pogody w tamtym rejonie. To jest cholernie przydatne dla naszych U - bootów. Wie pan, sturmbannführer, można przewidzieć trasy konwojów i takie inne rzeczy. Zmieniali ich co sześć miesięcy. Ale ci, co są teraz, siedzą już od maja ubiegłego roku. Kiedy ich tam wysadzono, dodatkowo dostali kilka walizkowych radiolatarni. Kiedy dostaną zakodowany rozkaz, przemieszczą się na nartach około pięćdziesięciu kilometrów na północ. Składanymi kajakami dotrą na pewną niewielką wysepkę i na sygnał uruchomią radiolatarnię. Tam powinny trafić nasze rakiety. A oni powiadomią nas o ich celności. Ale chyba nie o tym chciał pan ze mną rozmawiać ?

- Nie o tym. Chcę rozmawiać o tym, co będzie za kilka miesięcy. Najpóźniej za pół roku.

- A ja nie wiem, czy w ogóle chcę o tym słyszeć. Już siedziałem w więzieniu gestapo. Całe dwa tygodnie. W Stettin. Wraz z Klausem Riedlem i Helmutem Grottrupem.

- Posłuchać zawsze można. Ale żeby się pan niczego nie obawiał, możemy przyjąć inną konwencję naszej rozmowy. Ja będę mówił, a pan, jeżeli nie ma nic przeciwko, nie będzie zaprzeczał. Zgoda ?

- Może być.

- No to proszę słuchać. Orientuje się pan, dokąd doszli już Rosjanie ?

- Czytam gazety …

- Völkischer Beobachter ?

- Tak i nie wstydzę się tego.

- Niech pan nie żartuje. Rozmawiamy poważnie. Zastanawiał się pan, co dalej ?

       Milczenie von Brauna wystarczyło Henrykowi za odpowiedź.

- No to się rozumiemy. Jest gówniano i nie zapowiada się lepiej.

- Czy to prowokacja, sturmbannführer ? Bo w takim przypadku …

- Niech się pan nie boi, profesorze. Obaj wiemy, że nie ma dobrego wyjścia z sytuacji, w której jest albo szubienica od naszych, albo kulka w łeb czy Syberia u bolszewików. Ja panu chcę dać alternatywne rozwiązanie …

- Nie spytam jakie.

- I słusznie. Ale nie ma pan innego wyjścia i powinien zrobić to, co panu powiem. Bo jeżeli nie, to wtedy naprawdę straci pan głowę.

- No to słucham. Ale zastrzegam się, że rozmawiamy tylko teoretycznie. I to pan zaczął tę rozmowę.

- Teoretycznie ? Niech będzie. Skoro jest pan taki ostrożny … Więc proszę słuchać. Jeżeli nawet będziemy mieli te nowe głowice, to czy na pewno zwyciężymy ? A do połowy roku nie będzie ich więcej niż trzy. Mają też moc raptem około jednej czy półtorej kilotony. Alianci zaś ponieśli już takie straty, ze nawet jednorazowe wyeliminowanie pięciu czy siedmiu tysięcy ludzi nie będzie ich zatrzymywać. Nie mogą się już cofnąć, a ich dotychczasowa ofiara i wysiłek wojenny nie może pójść na marne. Nawet jeżeli uderzymy trzema głowicami w ich miasta, przy sprzyjających warunkach wyeliminujemy może dwadzieścia tysięcy i to głównie cywili. A ponieśli już, zwłaszcza bolszewicy, milionowe straty i nie cofnęli się przed niczym. Jeżeli więc użyjemy tych głowic, o których obaj wiemy, to zostaniemy zbrodniarzami wojennymi. A sądzić nas będą zwycięzcy. Przeżyjemy taki sąd ? Zwłaszcza jako członkowie SS ? Niech pan nawet nie próbuje odpowiedzieć, bo odpowiedź obaj znamy. A chce pan przecież dalej pracować i spełniać swoje marzenia, co ?

- Marzenia zawsze warto spełniać.

- Właśnie. Ale żeby je spełnić, musi pan podjąć właściwą decyzję. O wyjeździe z Peenemünde.

- Nie spytam się jak …

- Ja panu powiem. Tu bolszewicy prawdopodobnie dotrą szybciej, niż do centrum kraju. Więc musi ich pan ubiec.

- Pan chyba nie wie, o czym mówi.

- Wiem. Dlatego właśnie rozmawiamy. Jedyne wyjście, to stworzyć „VZBV”.

- Co proszę ?

- „VZBV” czyli „Vorhaben Zur Besonderen Verwendung”. Trzeba stworzyć pieczątki, druki, dokumenty przewozowe. Oznakować tym skrótem skrzynie, samochody, wagony kolejowe i co tam jeszcze można. Wszystko pod pretekstem wyjazdu do Nordhausen. Tam przecież dalej można prowadzić badania. Chociażby na niby.

- A jak - teoretycznie oczywiście - by się to udało ?

- To poczekać na zwycięzców. Ale tylko Amerykanów. Oni będą potrafili docenić dokumentację i tych, którzy ją stworzyli. Oraz potrafią im to wszystko dokładnie objaśnić.

- Ale dlaczego akurat Amerykanów ?

- A co ? Chce się pan poddać bolszewikom ? Tyrać w jakimś łagrze za kręgiem polarnym z rewolwerem przy skroni ? Francuzi też odpadają. Potraktowali by nas przecież jak niewolników. Wystarczy przypomnieć sobie sytuację po poprzedniej wojnie.

- Są jeszcze Anglicy …

- Ci się nie liczą. Nie mają pieniędzy. Siedzą w kieszeniach za oceanem. Pozostają więc tylko Amerykanie.

- Ale to jest cholerne ryzyko !

- A co jest lepsze ? Ryzyko, czy pewna śmierć ? Nawet jak trafi pan do jakiegoś zapyziałego łagru na Syberii, to czy nie wycisną pana jak cytrynę ? A później co ? Docenią pana ? Zwrócą wolność ?

- To są pytania bez odpowiedzi. Teoretyczne.

- Ależ jak najbardziej rzeczywiste. A pan sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy logiczne i racjonalne.

       Umilkli. Von Braun szedł wolnym krokiem i ze spuszczoną głową. Kopnął z lekka pod ścianę hangaru mikroskopijny kamyczek leżący na podłodze i nagle zapytał, odwracając się frontem do Henryka.

- To właściwie kim naprawdę pan jest, sturmbannführer ? Powie mi pan ?

- Moje dane pan zna. A tej rozmowy miedzy nami nie było. Rozmawialiśmy wyłącznie o testowych strzelaniach na Grenlandię. A jak się uda i dwie pierwsze próby przebiegną pomyślnie, to tę trzecią rakietę, dla własnej satysfakcji, może pan sobie wystrzelić nawet prosto w kosmos.

- W kosmos ? Przecież tam, gdzie ona doleci, na jakiejś wysokiej orbicie może pozostać nawet ponad sto lat !

- I bardzo dobrze ! Więc może gdzieś około 2045 roku, jakiś ziemski lotnik kosmiczny zlokalizuje ją w przestrzeni. Jeżeli jeszcze w głowicy znajdzie złotą tabliczkę z wygrawerowaną datą oraz nazwiskiem Werner von Braun, na wieki zapisze się pan w historii. Pańskie imię będzie nieśmiertelne. Niezależnie od tego, co jeszcze nas czeka.

 

Komentarze