Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 68

 

       15 luty 1945 – Koblenz.


       Miał tylko czterdzieści osiem godzin, ale musiało to wystarczyć. Ułożył klarowny plan i nic nie powinno go zakłócić. Jeszcze wczoraj wieczorem witał się ze zdumionym jego przyjazdem Fischerem, od którego wziął resztę pozostałych po sprzedaży fabryki i zakupie gospodarstwa pieniędzy. Rano przeistoczył się w kogoś innego.

W domu inżyniera pozostawił mundur sturmbannführera i przebrał się w gustowny, popielaty garnitur. Szary, ciepły płaszcz i filcowy, równie szary kapelusz upodabniały go do jakiegoś urzędnika czy drobnego przedsiębiorcy. W tym ubraniu nie rzucał się w oczy. W jednej kieszeni miał swoje, oryginalne dokumenty funkcjonariusza SD, w drugiej dokumenty inżyniera Haaze i jego żony, Hildy. Jeszcze pieniądze w brązowej teczce i pistolet, Walther P – 38 w kaburze pod lewą pachą.

       - Pieniądze – pomyślał. To, co zostało po zakupie sporego gospodarstwa nie było zbyt wielką sumą, ale wspomogły ją pieniądze z plecaka. Powinno wystarczyć i to z dużą rezerwą. Jeszcze przed wyjazdem do Fischera ustalił w książce telefonicznej adres notariusza oraz biura pośrednictwa nieruchomości i uzyskał informacje na temat podmiejskich gospodarstw. Teraz szedł sfinalizować transakcję. Gospodarstwo było w sumie niewielkie i położone daleko od głównej drogi. Ale to właśnie pasowało Henrykowi. Daleko od ludzi. A przez to i cena przystępna. Tym bardziej, że wdowa po poległym na froncie wschodnim Ludwigu Hausnerze, a jednocześnie pogrążona w bólu matka również poległego jedynego syna Bruna, nie stawiała zbyt wygórowanych żądań.

 

       To była spontaniczna decyzja, ale drugiej takiej okazji mogło już nie być. Więc kiedy Henryk usłyszał o trzydniowym wyjeździe Modera, zdecydował się w jednej chwili. Nikt nie mógł wiedzieć o jego eskapadzie. Sekretarka poinformowana została, że poleży ze dwa dni w łóżku. Poskarżył się na przeziębienie, gorączkę i nawet zażył przy niej aspirynę Bayer. Odniósł wrażenie, że ona sama chętnie by mu w tym łóżku potowarzyszyła, ale tematu nie podejmował. Chory, to chory i już ! Przeziębienie wyleży i najpóźniej za trzy dni znów będzie w biurze. Tak samo jak i Moder.

       A wyjazd musiał zrealizować sam. Wbrew wszelkim obowiązującym regulaminom i regułom, jakie mu narzucono. Nawet bez nieodłącznego Bomkego, którego towarzystwo – paradoksalnie – polubił. Nić swoistej sympatii, jaka się miedzy nimi zawiązała, mogła okazać się jeszcze zbyt słaba.

 

       Godzinę później wychodził z bura notarialnego jako właściciel położonego dziesięć kilometrów za miastem czternastohektarowego gospodarstwa. Zaniedbanego przez brak mężczyzn, ale to nie miało znaczenia. Ważne było co innego. Oficjalnie i urzędowo nowym właścicielem tego gospodarstwa był Paul Haaze i jego żona, Hilda Haaze. Nareszcie ! Jest pewne zabezpieczenie na przyszłość. Nie miał złudzeń, że po wojnie alianci nie ustalą, kto był głównym naukowym koordynatorem badań atomowych III Rzeszy. Zacznie się na niego polowanie, będzie też sprawdzane gospodarstwo, które Fischer kupił dla niego i na jego nazwisko. Ale nikt nie wpadnie na pomysł, aby sprawdzać jakiegoś Paula Haaze, siedzącego na kilkunastu hektarach, daleko od drogi w jakimś skromnym domku. Tam go nikt nie będzie szukał. I jeszcze jedno. Ich papiery są autentyczne ! Nie do podważenia. Nikt, choćby je badał nie wiadomo jak, nie wykryje fałszerstwa, bo po prostu go nie ma ! Tam będzie można przeczekać z Trudą najgorszy okres po wojnie. Nawet dwa czy trzy lata. A później …. Zobaczymy.

 

       Specjalnie zaczekał kilka godzin i dopiero w porze obiadu udał się na dworzec kolejowy. Wysiadł na drugim przystanku za miastem i na piechotę podążył drogą, którą poprzednio szczegółowo poznał z pomocą mapy topograficznej. Nie było daleko i po pół godzinie dobrego marszu dobrnął do domu. Parterowy, z czerwonej cegły i czarnymi okiennicami, stwarzał wrażenie solidności. Niewielka stodoła, pusta obora na dziesięć krów i równie pusta stajnia dopełniały całości obrazu. Jeszcze studnia na podwórku, z daszkiem zabezpieczającym przed wpadaniem tam liści i niewielki lasek tuż za domem. No cóż … Jeżeli przez kilka miesięcy nikogo tu nie będzie, to dotrą tu ludzkie hieny. Wyrwą drzwi, okiennice, wyniosą lub zniszczą nawet te skromne i nie pierwszej młodości meble. Zwłaszcza, jak dotrą tu jakieś wojska. Nasze czy inne …

       Nasze … Tak wtopił się w obcą skórę, że o Wehrmachcie myślał już nasze ! Trudno. Najważniejsze, że on sam wie kim jest i nigdy tego nie zapomni. A to, że zewnętrznie identyfikuje się z obcą skórą ? To bardzo dobrze. Im lepsza identyfikacja, tym lepsza mistyfikacja. Jeszcze tylko parę miesięcy. I jeszcze parę spraw do załatwienia. Zwłaszcza ta najważniejsza … Dotycząca von Drebnitza !

       A na razie … Na razie trzeba znaleźć jakiś szpadel. Skierował się w stronę szopy z boku podwórka i po chwili znalazł. W zaskakująco dobrym stanie, bez śladu rdzy. No tak … Pewnie jeszcze jesienią troskliwe ręce gospodyni przetarły go szmatą zmoczoną w jakimś oleju. Rozejrzał się po podwórku, obszedł zabudowania. Zmierzchało. To dobrze. Specjalnie wybrał taką porę, aby niczyje ciekawskie oczy nie wypatrzyły tego, co będzie robił. Rozejrzał się uważnie. Nikogo. Pewnie było tak, jak zapewniała poprzednia właścicielka. Bliskich sąsiadów brak, a ona była tu jeszcze dwa dni temu. Teraz siedziała u córki, a on, w jej niedawnej jeszcze własności, szukał dobrego miejsca.

       Wreszcie znalazł. Parę metrów z tyłu domu, na skraju lasku, pod stojącą tam samotnie lipą. Nie da się pomylić tego miejsca. Przeszedł jeszcze lasek wzdłuż i wszerz. Na świeżym śniegu nie było żadnych ludzkich śladów. W porządku. Odgarnął śnieg pod lipą i zaczął kopać. Szybko przebił się przez cienką warstwę zamarzniętej ziemi i wykopał dołek na dobre pół metra. Wyjął zza marynarki pakiet, szczelnie zawinięty w dwie warstwy ceraty i gumę z dętki samochodowej, zawiązaną mocno sznurkiem. Może tu bezpiecznie leżeć nawet rok czy dwa. Zawartość nie powinna zamoknąć lub doznać innego uszczerbku. Umieścił pakiet na dnie dołka i przysypał ziemią. Ubił nogami, narzucił na wierzch śniegu i gałęzią starannie zatarł ślady.

       Zrobione. Miejsce banalnie proste do zapamiętania czy zlokalizowania. Dwa metry od pnia lipy, prosto w kierunku domu. Czy dotrze tu jako pierwszy, czy też zrobi to Truda, dokumenty tożsamości i własności będą czekać. Do tego czasu nikt nie odkryje, że nikogo tu nie znanego Paula Haaze można przypisać do niego, czy też do Trudy. Kamień w wodę !

 

       16 luty 1945, wieczór – Berlin, mieszkanie Henryka.  


       Nareszcie w domu. Rutynowo sprawdził ułożenie papierów na biurku, ołówków w kubku i wieszaków w szafie. W porządku. Były idealnie ułożone tak, jak je zostawił. Czyli nikt tu nie zaglądał. Świetnie. Rzucił jeszcze okiem na stojący w kącie pokoju solidny, stalowy sejf. Klapka osłaniająca dostęp do dziurki od klucza wychylona była pół milimetra w lewo. To również w porządku. Tak powinno być. Przez chwilę przypomniał sobie swoją, widzianą w lustrze na ścianie gabinetu Modera minę, gdy ten, już dobry rok temu, oznajmił, że wstawą mu sejf do mieszkania. To wtedy bombardowania Berlina przybrały na sile, a Henryk czasami pracował i w domu. W razie czego, nie można było dopuścić, aby kartki z jego rysunkami czy obliczeniami fruwały po ulicy. Postawiono więc sejf, do którego zapasowe klucze posiadał właśnie Moder. I jeszcze jedno. To również wtedy, na polecenie Modera, wzmocniono i unowocześniono konstrukcję schronu przeciwlotniczego pod kamienicą w której mieszkał. - Nie ma co – pomyślał. - Dbają o mnie. A właściwie dba szef. Doskonale wie, że beze mnie, w tym czym rządzi, za cholerę by się nie połapali.

       Ale dość tego. Najważniejsze, że załatwił sprawę w Koblencji. Trudzie powie o gospodarstwie i zakopanych pod lipą dokumentach, w ostatniej chwili. Jeszcze nie teraz. Tak będzie bezpieczniej.

       Co do podróży, też poszła dobrze. Żaden wrogi samolot nie atakował pociągu w tamtą czy powrotną stronę. Może to przez niski pułap chmur ? Ale co tam … Nikt go też nie kontrolował. Były co prawda aż trzy patrole, dwa policyjne przed dworcem i jeden żandarmerii w pociągu, ale żaden z nich nie śmiał żądać dokumentów od sturmbannführera w czarnym, skórzanym płaszczu, z pistoletem przy pasie, z czarną walizką w jednej ręce i Völkischer Beobachter w drugiej. Nie było więc żadnego materialnego śladu , że w ogóle ruszał się z Berlina.

       Szedł do kuchni by zrobić kawę, gdy ostry dźwięk telefonu zatrzymał go w pół drogi.

- Słucham – rzucił do słuchawki służbowym tonem.

- Witaj Henryku. Sadząc po głosie, chyba już z tobą lepiej ? – głos   Modera nie umiał ukryć pewnej radości.

- Witam. Już mi właściwie przeszło. Łóżko i aspiryna Bayer czynią cuda.

- A w tym łóżku ktoś ci przypadkiem nie pomagał ?

- Nie. Czasem lepiej poleżeć samemu. Ale to już koniec. Jutro rano będę w biurze.

- To świetnie. Na to liczyłem. Bo właśnie mamy parę spraw do omówienia.

- Jak znam życie, ważnych ?

- U nas nie ma nieważnych spraw. A ta jest bardzo ważna.

- Ale może poczekać do jutra ?

- Ta ? Tak. Mamy jeszcze parę dni. Ale o szczegółach … Jutro u mnie.

 

       17 luty 1945, rano – Berlin, siedziba SD, biuro Modera.


       - No jesteś ! Siadaj. I daruj sobie tę gimnastykę - Moder wyraźnie skrzywił się na widok wyciągniętej w nazistowskim pozdrowieniu ręki Henryka. - Nawet nie spytam, czy się napijesz, tylko  od razu ci naleję - sięgnął po koniak.

- Stało się coś wyjątkowego ?

- A stało. Przez te trzy dni byłem w Ohrdruf. Tam rozmawiałem z Kammlerem. W ciemno możesz zakładać , że była to trudna i nieprzyjemna rozmowa.

- Ma do nas jakieś pretensje ? Zarzuty ?

- Niby nie. Oficjalnie, robimy to co powinniśmy i to na najwyższym poziomie. Ale jemu jest zawsze mało. To prawdziwy aryjski inżynier śmierci.

- Inżynier śmierci ?

- A co ? Nie słyszałeś, że to właśnie on likwidował resztki getta w Warszawie, po powstaniu Żydów w 1943 ?

- Coś tam o uszy mi się obiło …

- A obiło ci się, że zaprojektował nowe, wydajniejsze komory gazowe i krematoria dla obozów koncentracyjnych ? To na tym oparł swoją karierę.

- Ale przecież zatrudnia żydowskich matematyków i fizyków.

- To tylko narzędzia. Po wykonanej robocie przeznaczone do wybrakowania i zniszczenia. I możesz mi wierzyć, że gdyby nie krytyczna sytuacja, nigdy, do żadnego Żyda, z własnej woli nie zbliżył by się na mniej niż kilometr.

- Więc już wiemy, z kim mamy do czynienia. A co z tego dla nas wynika ?

- Jak to co ? Jeżeli popełnimy jakiś błąd, to bez wahania nas zniszczy. Bez względu na nasze dotychczasowe zasługi.

- Ale przecież nie może mieć do nas jakichś konkretnych zarzutów ?

- Konkretnych nie. Ale on chciałby mieć wszystko i natychmiast. Trudno mu wytłumaczyć, że w ten sposób pewnych rzeczy nie da się zrobić.

- A więc ?

- Cóż … Za jakiś tydzień pojedziesz do jego aktualnej kwatery. To niedaleko Waldenburga. Mówiłem ci już. Zamek Fürstenstein. Tam chce cię widzieć i tam będzie z tobą rozmawiał, więc dobrze się do tej rozmowy przygotuj. Pod względem organizacyjnym, nie podejmuj dyskusji. Zawsze ci powie, że można coś zrobić lepiej i szybciej. Jeżeli już, to poruszaj tylko zagadnienia naukowe lub niezależne od nas. Tylko takie. Bo inaczej, możemy tej rozmowy gorzko żałować.

 

       24 luty 1945 – zamek Fürstenstein.  


       Nigdy jeszcze tu nie byli. Ani on, ani siedzący za kierownicą Bomke. To pewnie dlatego kazano im zajechać najpierw do siedziby SD w Waldenburgu, gdzie czekający już ponury esesman dosiadł się do ich samochodu. Teraz, kierując się jego wskazówkami, już po kilkunastu minutach ujrzeli olbrzymią bryłę zamku.

       Robiła wrażenie. Tym bardziej, że teren otoczony podwójnym szeregiem zapór z drutu kolczastego, pilnowany był przez patrole z psami, a załoga bramy wjazdowej bez żenady mierzyła do zbliżającego się samochodu z dwóch MG – 42, umieszczonych na stanowiskach obłożonych workami piasku. Zatrzymali się przed szlabanem pilnowanym przez kolejnych dwóch wartowników z gotowymi do strzału MP – 40 i mimo obecności esesmana, który ich tu doprowadził, dowódca posterunku długo sprawdzał dokumenty, konsultując ich wjazd przez telefon. Kazano im nawet otworzyć bagażnik samochodu, co nieco zaskoczony Bomke niezwłocznie uczynił.

       Oczekując na wypisanie przepustki, Henryk wysiadł z samochodu. Dopiero teraz można było zauważyć, że zamku od frontu strzegły też dwa zestawy poczwórnie sprzężonych działek przeciwlotniczych i kilka pojedynczych, starannie zamaskowanych armat. Acht koma acht ! Najlepsze armaty tej wojny. Równie skuteczne w walce z samolotami, jak i z czołgami. Nie miały sobie równych. Nawet najnowsze Tygrysy wyposażono w te działa. A co jest za zamkiem i z jego boków ? Tego już widać nie było. Za to można było zaobserwować broń patrolu, który trzymając na smyczy wściekle warczącego wilczura, znalazł się w pobliżu bramy. StG 44 ! Najnowsza broń piechoty, strzelająca nabojem pośrednim 7, 92 x 33 mm Kurz. Na całym świecie nie było drugiej takiej broni i Bomke z zainteresowaniem przyglądał się tej konstrukcji.

- Co, Johann ? Jeszcze z czegoś takiego nie strzelałeś ?

- Nie było okazji, herr doktor. Ale sporo już o niej słyszałem. Podobno rewelacja.

       Nie było okazji wymienić więcej uwag. Dowodzący posterunkiem untersturmführer oddał im dokumenty, wręczył świeżo wypisane przepustki i ręką pokazał kierunek.

- Pod główne wejście. A to co przed nami, omijamy z prawej strony.

       Ruszyli i Henryk z zainteresowaniem popatrzył na olbrzymią dziurę w podjeździe przed zamkiem. Szyb windowy, czy co ? Trwało to jednak tylko chwilę, gdyż już zatrzymywali się przed strzeżonymi przez dwóch wartowników drzwiami. Pojawił się w nich obersturmführer, który - jak jakiś automat - chrapliwym głosem wyrzucił z siebie parę poleceń.

     - Sturmbannführer proszony jest od razu do gruppenführera. Kierowca odjedzie pod tamtą oficynę – ręką pokazał kawałek placu. - Jest tam kuchnia i stołówka, gdzie można coś zjeść i wypić. Proszę za mną, sturmbannführer.

       W holu było jeszcze dwóch. Już nie z palcami na spustach, lecz też czujni.

- Płaszcz i czapkę proszę do szatni. Broń do depozytu.

       Wyglądali jak buldogi i patrząc na ich bezczelne miny, mimo woli Henryk poczuł dreszcz na plecach. Nie daj Boże znaleźć się na łasce takich dwóch – pomyślał – chociaż wiara w jakiekolwiek bóstwa od dawna była już dla niego czystą abstrakcją. Nie darował sobie jednak chwili satysfakcji i po zdjęciu płaszcza, prężąc barczystą sylwetkę popatrzył w oczy jednemu i drugiemu. Nie takich jak on już widzieli, ale zestaw przypięty do munduru Henryka zrobił swoje. Zwisający mu u szyi Krzyż Rycerski Wojennego Krzyża Zasługi z Mieczami, Żelazny Krzyż I Klasy, Order Krwi, Odznaka za Coburg, Złota Odznaka Partyjna i szewron Starego Bojownika, u jednej osoby były tak rzadkie, jak goły Murzyn na śniegu w centrum Berlina. Popatrzyli więc po sobie i wyprężyli sylwetki. Zmierzył ich wzrokiem jeszcze raz i zostawiwszy w postawie na baczność, ruszył schodami za obersturmführerem.

- To tutaj – na piętrze przewodnik wskazał drzwi na wprost. - Proszę wchodzić od razu i bez pukania.

 

     - Heil Hitler, gruppenführer ! Sturmbannführer Heinrich Reschke melduje się na rozkaz !  - mocne stukniecie obcasem o obcas podkreśliło dziarskość, a jednocześnie służbistość meldującego się.

       Spod olbrzymiego okna częściowo przysłoniętego ciemnozieloną zasłoną, odwróciła się ku Henrykowi wysoka, szczupła sylwetka. Gruppenführer Hans Kammler. Jedna z najważniejszych figur na szachownicy III Rzeszy. Oczywiście po führerze i paru innych.

- Heil Hitler ! Witam, sturmbannführer. Dlaczego jeszcze nie mamy bomby atomowej ?

       Zapadła cisza. Nie takiego początku spodziewał się Henryk, chociaż wiedział, że rozmowa nie będzie łatwa. Wyjaśniać rzeczowo i powoli, czy twardo się postawić ?

     - No, czemu pan milczy ? Słucham !

        Ostry ton Kammlera przeważył. Jeżeli teraz się ugnie …

 - Bo mnie nie słuchano, gruppenführer !

        Brwi Kammlera uniosły się w górę. I nie umiał ukryć zdziwienia, gdy wymknęło mu się jakby mimo woli.

- Co ? Co pan powiedział ?

- Z całym szacunkiem gruppenführer, ale uważam, że dlatego, gdyż mnie nie słuchano.

       Wytrzymał zimne spojrzenie Kammlera …

      - Niech pan siada – gruppenführer gestem dłoni wskazał wreszcie krzesło przed swoim biurkiem. - I proszę mówić. Krótko i rzeczowo. Słucham !

- Gruppenführer ! Pod kierunkiem oberführera Modera zajmuję się tym zagadnieniem już od roku 1939. W ciągu ostatnich kilku lat napisałem dla najwyższych władz Rzeszy kilka opracowań dotyczących stanu, kierunku i perspektyw prac nad nim. Kopie tych dokumentów mamy w archiwum biura. Proponowałem koncentrację sił i środków oraz skupienie się na programie, jako najwyższym i najważniejszym dla Rzeszy zadaniu. Niestety, moje wnioski nie zostały wzięte pod uwagę. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie program atomowy znajdował się dopiero na siedemnastym miejscu listy priorytetów. Siedemnastym ! Nawet nie chcę się domyślać, kto, dlaczego i to na samej górze, zlekceważył go lub utrącił. To nie moja działka – tu myśl, jak błyskawica przemknęła mu przez głowę, więc postanowił uderzyć jak najmocniej – ale sądzę, że ktoś na poważnie powinien się zająć tymi ludźmi. Wszcząć śledztwo, zidentyfikować ich i właściwie ukarać. Bez ich - nazwijmy to bardzo łagodnie - nieracjonalnych decyzji, bombę mielibyśmy już dziś. III Rzesza była by panem świata !

       Znów zapadła cisza. Chyba nikt jeszcze z Kammlerem tak nie rozmawiał. Twardo i bezkompromisowo. A przy tym ta sugestia, aby uderzyć w najważniejszych ludzi Rzeszy …

- Ale ja jeszcze pamiętam, że to pan był pesymistą i malkontentem. I to pan twierdził, że bomba pod Kurskiem nie wybuchnie !

- Tak ! I miałem rację. Tak samo jak miałem rację, że wybuchną eksperymentalne bomby lub raczej nazwijmy je urządzenia atomowe, na Rugii. Jestem przekonany, że tak samo miałem rację, proponując rozwiązania, które gdzieś tam wyżej zostały utrącone.

- Trudno się z panem rozmawia, sturmbannführer. Jest pan strasznie pewny siebie. To czasem ludzi gubi.

- Nie boję się, gruppenführer. Wiem, że racja jest po mojej stronie. Powiem zresztą też inaczej, bo jest pan również inżynierem. Jeżeli zaprojektuje się most i wiemy, że projekt jest dobry, wszystko zostało właściwie policzone, a wykonawcy zrobią go zgodnie z projektem, to ten most nie ma prawa się zawalić. Ale jeżeli projekt jest zły, albo też źli są wykonawcy, to z kolei na pewno się zawali. Stąd i moja pewność tego, co mówię.

- A więc, według pana, wykonawcy mogli być źli ?

- Gruppenführer ! Tego nie powiedziałem. Pod Kurskiem, budowany pod presją czasu projekt w oczywisty sposób był niedopracowany, a czynniki decyzyjne – tak je nazwijmy – naciskały na jego budowę i użycie.

- Decyzję podjął sam führer !

- Ale praw fizyki, tak jak i mechaniki przeskoczyć się nie da i ktoś mu to powinien wyjaśnić. Z kolei na Rugii projekt był właściwy, bo sam go sprawdzałem. Sam też brałem udział w montażu bomb. I wyszło !

- No, tak. Czyli mam rozumieć, że jest pan niezastąpiony ?

- Nie wiem, czy tak jest. Niektórzy mówią, że nie ma ludzi niezastąpionych. Jak się pójdzie na cmentarz, to gdzieś tam leży nauczyciel, gdzieś dalej piekarz, hydraulik, lekarz, muzyk czy marynarz. I wszyscy oni zostali zastąpieni. Ale czy – odnosząc się chociażby do muzyki - zastąpiono takiego Bacha, Beethovena czy Wagnera ?  Nie wszystkich da się zastąpić od razu i na tym samym lub wyższym poziomie. A znajomości tematu nie da się zastąpić niczym.

- A więc jednak jest pan niezastąpiony ?

- Jeżeli teraz miałby mnie ktokolwiek zastąpić, opóźnienie programu wyniesie co najmniej dwa miesiące. Może nawet trzy. Nie wiem, czy możemy sobie pozwolić na takie eksperymenty.

- Sugeruje pan, że Rzesza może tyle nie przetrwać ? – w głosie Kammlera dało się wyczuć groźbę.

- Niczego nie sugeruję, gruppenführer. Stwierdzam tylko fakty.

- A ja wiem, że pan tak pomyślał. Niech pan nawet nie zaprzecza. Ale dobrze. Jest pan starym towarzyszem sturmbannführer i rozumiem, że ma pan prawo tak mówić. Nawet do mnie – tu jakby cień uśmiechu pojawił się na twarzy Kammlera. - Proszę jednak pamiętać, że ja żadnych niedociągnięć tolerować nie będę. Co do odpowiedzialności, za to, co – jak pan mówi – utrącono, to jeszcze zobaczę. Teraz jednak skupiamy się na przyszłości. Wie pan już, że za półtora tygodnia planujemy następny test ? W Ohrdruf.

- Tak. Wiem o tym z raportów. Poinformował mnie oberführer Moder. I mamy tam być.

- Oczywiście wie pan, na czym ta próba ma polegać ?

- Wiem, że doktor Klemm spróbuje spowodować eksplozję atomową, doprowadzając do niej za pomocą bomby paliwowo – powietrznej konstrukcji profesora Zippermayra.

- I co pan o tym sądzi ?

- Nie wiem, czy to jest obiecująca droga. Zwłaszcza w kategoriach gabarytów nadających się do umieszczenia w luku bombowca lub przedziału ładunkowego rakiety V – 2. Za trzy dni mam tam być na miejscu i szczegółowo zapoznam się z projektem.

- Może pan zapoznać się z nim już dzisiaj.

- Dzisiaj ? – Henryk nawet nie próbował ukryć zdziwienia.

- A tak. Sprowadziłem go specjalnie pod kątem pańskiej wizyty -  Kammler podszedł do stojącego w kącie sejfu, wyciągnął klucz i przekręcił w zamku. Następnie zrobił to samo z drugim kluczem oraz pokręcił niewielkim kółkiem, zakrywając cyfry dłonią. Po chwili szczęknięcie zamka oznajmiło otwarcie sejfu.

- Tu są plany – Kammler wyciągnął i położył na biurku grubą teczkę w skórzanych okładkach. Nacisnął też przycisk na biurku i niemal od razu w drzwiach pokoju stanął widziany wcześniej w holu obersturmführer.

- Kawy ! Dla mnie i dla sturmbannführera. Spędzimy tu trochę czasu.

 

       Godzinę później Henryk przewrócił ostatnią stronę. Cholera ! To może się im udać ! Niedobrze. I nic z tym już nie można zrobić. Chociaż …

     - No i co pan o tym sadzi ? Zadziała ?

- Jawohl, gruppenführer. Z tego co widzę, powinno zadziałać. Chociaż dalej pozostaje problem zbyt dużych gabarytów.

- A więc jednak Klemm mógłby pana zastąpić ? – w tonie głosu Kammlera dało się wyczuć pewną ironię.

- Nie powiem, że nie. Ale jak już powiedziałem, byłyby opóźnienia.

- To już słyszałem. Czyli projekt jest dobry ?

- Myślę, że tak. Patrząc na rysunki, nie mam zastrzeżeń. Powinno zadziałać. Jeżeli jeszcze zmieści się to do rakiety …

- To zostawimy na później, w Ohrdruf. Mogę panu też zdradzić, że na wypadek niepowodzenia, już wcześniej zleciłem Klemmowi i Akademii Technicznej SS w Zellendorf równoległe prace nad kontynuacją koncepcji ładunku opartego o zasady wzmocnionego rozszczepienia, inicjowanego wskutek implozji, z wykorzystaniem zapalników von Ardenne. Ładunku, którego rozmiary umożliwią umieszczenie go w rakiecie V -2. A na razie chyba zasłużyliśmy nie tylko na kawę. Lampkę koniaku, sturmbannführer ?

       Dopijając koniak, Henryk nie mógł wyjść ze zdziwienia. Akademia Techniczna SS ! W tajemnicy nawet przed jego biurem ! Co tu się dzieje ? Przetasowania na szczytach III Rzeszy ? Widać Niemcy się już walą, skoro Kammler tak idzie w górę. A tak przy okazji … Że też nie wpadli na pomysł, aby dodać trytu ! Zwiększyło by to moc wybuchu kilkanaście razy. Może nawet i dwadzieścia parę. Ale od niego, nikt i nigdy się o tym nie dowie !

 

Komentarze