Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 70

 

       02 marzec 1945, południe – Ohrdruf, poligon atomowy.  


       Wiadomość przyszła o 11.30. Stanowisko prób zostało ukończone. Z Moderem i Klemmem wsiadł więc Henryk do kierowanego przez Bomkego Kübelwagena i ruszyli.

       Daleko nie było. Po drodze wyminęli się jeszcze z jadącymi z przeciwka trzema koparkami oraz monstrualnym spychaczem i po piętnastu minutach byli już na miejscu. Na polanie, otoczonej siedemdziesięcioletnim sosnowym lasem, wyryto w ciągu trzech dni czterometrowej głębokości dół, o wymiarach trzydzieści na trzydzieści metrów. Wydobytą ziemię usypano na powierzchni w gruby wał, podnosząc głębokość dołu do blisko dziewięciu metrów. Z jednej strony prowadziła do wnętrza schodząca w dół droga dojazdowa, którą niedawno wyjechały koparki i spychacze. Zostawiono ją też dla wjazdu platformy z bombą. Teraz około czterdziestu więźniów w obozowych pasiakach, pod kierownictwem trzech niemieckich majstrów zbijało na dole gruby, dębowy podest. - Jakby trumnę w gigantycznym grobie – pomyślał Henryk, widząc na wale kilkunastu esesmanów z pistoletami maszynowymi w dłoniach, czujnie obserwujących tę krzątaninę.

       Podjechali bliżej i wysiedli. Tak … To było dodatkowe zabezpieczenie, wymyślone i wymuszone kilka dni temu przez Henryka. Teoria teorią, obliczenia obliczeniami, ale jakby zamiast dwóch kiloton eksplozja okazała się silniejsza ? Co wtedy ? Niby betonowe schrony obserwacyjne umieszczono całe trzy kilometry dalej, ale lepiej niepotrzebnie nie ryzykować. A skoro był jeszcze czas i środki ?

       Tak więc wyryto w ziemi tę dziurę, dążąc do zmniejszenia oddziaływania mocy eksplozji na otaczający ją teren. Wybuch miał iść w górę i częściowo na boki, napotykając tam litą warstwę ziemi oraz usypany na powierzchni wał. Nie było wątpliwości, że rozniesie w pył wszystko dookoła, ale niszczący efekt miał zostać poważnie ograniczony. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, jak mawiają wierzący i tej zasady Henryk postanowił się trzymać. Wymusił wiec to zabezpieczenie, i o dziwo, nikt szczególnie nie protestował. Zwłaszcza, że jeszcze był na to czas. Bombę miano przywieźć na ciężarówce dopiero jutro. Do tej chwili planowano ustawić duży, polowy namiot z elektrycznym ogrzewaniem i oświetleniem. Tam wszystko miało być sprawdzone ostatni raz. Później tylko nastawić mechanizm odpalania i spychaczem zasypać drogę dojazdową. I buum …

       Na razie jednak, brudząc w błocie i świeżo przekopanej ziemi niedawno jeszcze błyszczące buty, obeszli stanowisko zadzierając głowy, jakby szacując, na ile zachowa się ono po wybuchu. Na ile wytrzyma sosnowy las, a właściwie, na ile od miejsca eksplozji zostanie położony pokotem.

       Mimo, iż byli w mundurach i podjechali służbowym samochodem, obudzili czujność ochrony. Przy aucie czekał już esesman w stopniu untersturmführera, z trzema innymi ustawionymi w półkole. Niby MP – 40 opuszczone mieli lufami w dół, ale palce oparte były o kabłąki języków spustowych. Również ich dowódca był przygotowany na różne niespodzianki, mając odpiętą kaburę Lugera.

- Dokumenty proszę !

- Nie widzicie kogo macie przed sobą ? – głos Klemma zdradzał widoczne poirytowanie.

- Przepraszam standartenführer, ale takie otrzymałem rozkazy. Od samego obergruppenführera Kammlera.

- No, skoro tak …

       Wyciągnęli z kieszeni swoje dokumenty i przepustki. Zrobiły wrażenie, bo młody oficer tylko rzucił na nie okiem i stojąc na baczność wyrzucił rękę w geście salutu.

- Zna pan dobrze ten poligon, untersturmführer ? – Henryka nagle coś zaintrygowało.

- Jawohl, sturmbannführer !

- Nie miałem czasu dokładnie przestudiować mapy. Ten las … Daleko się ciągnie ?

- Nieco ponad półtora kilometra. Do obozu przy strumieniu.

- Jakiego znów obozu ?

- Normalnie. Koncentracyjnego. Mamy tam około tysiąca więźniów. Głównie ruscy jeńcy, ale i Żydzi. Używamy ich do najprostszych i najcięższych prac.

- Ci tam, w dole, też są z tego obozu ?

- Tak jest. W końcu od tego oni tu są. III Rzesza nie będzie tolerować darmozjadów.

- Nie ma ryzyka, że któryś ucieknie ? Zdradzi, co tu robimy ?

- Bez obaw, sturmbannführer. Obóz ma podwójny rząd drutów kolczastych pod napięciem. Pięć tysięcy volt. Wieżyczki strażnicze z karabinami maszynowymi. Patrole z psami. W każdej chwili pilnuje ich co najmniej pięćdziesięciu esesmanów. Nikt nie ucieknie.

- Rozumiem. A dokąd ich ewakuujecie ?

- Ewakuujecie ? Nie rozumiem, sturmbannführer. Chyba nie ma takich planów. To przecież spory dystans.

- E … zabrakło tchu Henrykowi. Rozejrzał się po towarzyszach, szukając w głowie jakiegoś sensownego słowa i napotkał wzrok stojącego z tyłu Modera. Delikatny, przeczący ruch głowy i podniesiony do ust palec, powiedział mu wszystko. Milcz !

       Odetchnął więc głęboko i głucho wydusił z siebie.

- No tak. Rzeczywiście spory. Dziękuję, untersturmführer.

       Odwzajemnił jeszcze gest wyrzuconego w nazistowskim salucie ramienia i w milczeniu wsiadł do samochodu.

 

       02 marzec 1945, wieczór – Ohrdruf, poligon atomowy.


       - Chcą ich wszystkich kurwa spalić ?

- Nie gorączkuj się. Nie mamy na to wpływu.

- Ale Gerhard ! Zrób coś ! To zbrodnia. Tysiąc ludzi !

- Jeśli chodzi o ścisłość , to tysiąc pięćdziesięciu.

- ?!!!

- Nie patrz tak. Tych pięćdziesięciu, to załoga obozu. Esesmani pilnujący więźniów.

- I co ? Nikt nie zdaje sobie sprawy, jaką mają szansę na przeżycie ?

- Weź się w garść, do cholery ! Myślisz, że ja to akceptuję ? Jeżeli przepieprzymy tę cholerną wojnę, ktoś za to beknie ! I powiem ci kto. To Kammler podjął taką decyzję.

- Ale po co ? Mało było zwierząt na Rugii ? Nawet psów, które chyba zrozumiały co je czeka. Ale ludzie ?

- Jak dla Kammlera, to nie są ludzie.

- A tych pięćdziesięciu też ?

- Henryku … Nie będę narażał się Kammlerowi. Mam córkę, zięcia i wnuki. Mam dla kogo żyć. A ty też chyba masz dla kogo żyć, prawda ?

- Ale przecież …

- Nie ma żadnego „ale” ! „CHWD”. To jest hasło na dziś. Chroń własną dupę ! Rób swoje i milcz, jeśli ci życie miłe. Tym bardziej, że to może już niedługo. Kto wie, czy nie raptem za dwa miesiące.

- I pan to mówi, ober … Gerhardzie ?

- Tak. Ja. A gdybyś chciał komuś opowiedzieć o naszej rozmowie … Pamiętaj. Dokładnie wiem, jak ci zależy na ślicznej Trudzie.

 

       03 marzec 1945, rano – Ohrdruf, poligon atomowy.


       Od wczesnego rana siedział w wykopie, wraz z Klemmem i kilkoma jego inżynierami. Któryś już raz sprawdzali wszystko, szczegół po szczególe. Ale tak trzeba było. Mogło się coś stać, albo naruszyć podczas załadunku bomby na ciężarówkę, podczas transportu do wykopu i podczas rozładunku. Wystarczy, aby urwał się jakiś kabel, których tutaj, z uwagi na eksperymentalny charakter bomby nie zabezpieczono przed uszkodzeniami mechanicznymi. W końcu, wszystko odbyć się miało w warunkach prawie laboratoryjnych. I dobrze, że zainstalowano te elektryczne grzejniki. Zima ustąpić zbytnio nie chciała i pomimo dość wczesnej w tym regionie wiosny, wciąż w lesie leżały płaty nie stopionego jeszcze śniegu. Nie dało by się wszystkiego sprawdzić w rękawiczkach, a bez ogrzewania szybko zgrabiały by im dłonie. Kontakt ręki z zimnym metalem nie był przyjemny i można było popełnić błąd. Całe szczęście, że urządzenia detonujące miały być montowane na końcu, dopiero jutro i to przez inżynierów z Zellendorfu. Robota niby prosta, ale gdyby się pomylić …

     - I jak wam to idzie, panowie ? – głos Kammlera był równie zimny jak i niespodziewane było jego nagłe pojawienie się w wykopie.

- W porządku, obergruppenführer.

- Pracujemy zgodnie z założeniami – odpowiedź Klemma uzupełnił Henryk. Jutro urządzenia detonujące i o 21.30 próba.

- A właśnie … Czemu tak późno ? Nic nie będzie widać.

- I lepiej aby pan, obergruppenführer, tego nie zobaczył. Kilku ciekawskich techników na Rugii przypłaciło to ślepotą. Niby dość krótkotrwałą, ale wzrok zdecydowanie się im pogorszył. A, że późno ? Na Rugii zdało to egzamin. Praktycznie nikt niepowołany niczego nie zobaczył. Metoda zadziałała.

- No, chyba nie. A huk ?

- Huk rzeczywiście można było usłyszeć, i to na wiele kilometrów. Ale po nim, zgodnie z naszymi wcześniejszymi założeniami spokojnie można było ogłosić alarm przeciwlotniczy i ludzie pognali do schronów. Huk tylko potwierdził potrzebę ogłoszenia takiego alarmu. Nic więcej.

- Tak … Ma pan na wszystko gotową odpowiedź, sturmbannführer.

- Przepraszam, ale siedzę w tym projekcie na tyle długo, aby mieć wypracowane rozwiązania, zarówno w teorii, jak i w praktyce.

- Brawo. To się ceni. Więc spokojnie mogę wysłać parę zaszyfrowanych telegramów ?

- Telegramów ?

- Niestety. Nie działamy w próżni. Będzie tu kilkunastu przedstawicieli różnych ministerstw i przedsiębiorstw. Jedni zobaczą i dowiedzą się mniej, inni więcej. W zależności od tego, na ile ich dostęp do tych prób będzie przydatny dla Rzeszy.

 

       04 marzec 1945, wieczór – zamek Wachsenburg, na północ od Arnstadt. 

 

       Hans Rittermann, prawnik i pełnomocnik do spraw projektów specjalnych Rady Badań Naukowych Rzeszy, lubił stare mury. Nawet bardzo. Jesienią ubiegłego roku, zaraz po przyjeździe do Arnstadt, szybko zaprzyjaźnił się z rodziną Werner opiekującą się zamkiem Wachsenburg. I bywał w nim co niedzielę, pijąc kawę z gospodarzami.

       Ale Hans lubił też imponować. I może dlatego tej niedzieli nie utrzymał języka za zębami. Może dlatego też podpowiedział rodzinie, aby wieczorem udali się na zamkową wieżę i patrzyli w kierunku wsi Rohrensee. Mieli zobaczyć nowy, ważny wynalazek, który odmieni losy wojny …

       Nie mieli latarek elektrycznych. W tym okresie wojny baterie do nich były już ściśle reglamentowane i praktycznie nie do zdobycia. Zresztą władze jakby celowo nie dopuszczały ich do sprzedaży na rynku cywilnym. Obawiano się szpiegów i grup dywersyjnych, z ich radiostacjami, właśnie na baterie. Wspinali się więc po skrzypiących, drewnianych schodach, niosąc w dłoniach lampy naftowe. Światła elektrycznego w wieży zapalać nie było wolno. Wiadomo. W czasie nalotu byłby to idealny cel dla bombowców. Albo też punkt orientacyjny. Za takie coś można było szybko i bez zbędnego gadania trafić prosto do gestapowskiego czy innego lochu. Lepiej więc nie ryzykować.

       Ubrani w ciepłe kurtki, czapki i rękawiczki czekali więc z niecierpliwością. Czas jakby rozciągał się w sobie, w ten zimny, przedwiosenny wieczór. Poddawali się więc urokowi ciszy, spokoju, ciemności …

       Nagle błysk ! Jakby tysiąca błyskawic ! Zrobiło się tak jasno, że można by było czytać gazetę. Całe szczęście, że błysk zniknął po chwili, bo wpatrzeni w niego, mieli już mroczki w oczach. Zdążyli jeszcze zobaczyć wielką kulę światła, z żółtym odcieniem wewnątrz i czerwonym po bokach.

       A potem przyleciał wiatr. Ciepły i mocny. Zadygotały stare mury, znad ich głów frunęło kilkanaście dachówek. Aż przykucnęli, przerażeni mocą podmuchu i gromem, który doleciał nawet szybciej, niż sprawca pogromu dachówek oraz  kilku szyb w gotyckich oknach. Jeszcze minuta i wszystko ucichło. W dali pozostał tylko ciemny obłok w kształcie grzyba, powoli rozwiewany na mrocznym niebie.

 

       05 marzec 1945, rano – Ohrdruf, poligon atomowy. 

 

       Pierwszy raz widział Henryk Kammlera w takim stanie. Pewnego siebie, a jednocześnie niepewnego. Rozradowanego, a jednocześnie z lekka przerażonego. Jak zwykle energicznego, a jednocześnie kulawego, poruszającego się z najwyższym trudem.

       Lekkie pukniecie w bok, kazało Henrykowi spojrzeć w tę stronę. To Moder, siadający obok za stołem, gestem wskazał na ich przełożonego. Podobnie jak i Henryk, miał ten szelmowski wyraz twarzy, jakby wzięty wprost z powieści łotrzykowskiej.

       Mimo mieszanych uczuć po prawdopodobnej śmierci tysiąca niewinnych ludzi, mieli powód do swoistej radości. Bo Kammlerowi, który wszystkim chciał pokazać swoją wręcz teutońską odwagę, mało dupy nie urwało. No, może nie dupy, ale głowy na pewno. Na Rugii był w schronie, a tu, nieco ponad trzy kilometry od epicentrum, nie potrafił sobie wyobrazić potęgi wybuchu. Stanął więc w rozkroku na zewnątrz schronu, trzymając w dłoniach artyleryjską lornetkę i wbrew naleganiom Henryka, uparł się, aby wybuch odczuć na samym sobie.

       Odczuł go więc, oj odczuł … W pierwszej chwili zerwało mu czapkę z głowy. Ale to tylko był początek. Trzymana na wysokości piersi lornetka wyrżnęła go w żebra i poleciała w bok. On sam, rzucony podmuchem, przetoczył się kilka metrów w tył, waląc kolanem w pień rosnącej za nim olchy. Wyraźnie go to zdruzgotało, przynajmniej na dzisiaj. Raptem jeszcze wczoraj nie do pomyślenia było, aby na naradę przyszedł przed czasem. To oni musieli być wcześniej. Oni czekali na niego. Kammler zaś wchodził punktualnie, w ciemno zakładając, że nikt się nie spóźni.

       Dzisiaj było odwrotnie. Grono niewielkie, raptem tylko kilkanaście osób, ale na czele z profesorem Kurtem Diebnerem i profesorem Walterem Gerlachem. Może więc dlatego wyjątkowo Kammler był przed czasem ? Kto to wie ?

        Obaj profesorowie byli bardzo podnieceni. Jeszcze przed naradą Henryk i Moder dowiedzieli się od nich, że czasu mają wyjątkowo niewiele. A właściwie to wcale, bo i sprawa była nad wyraz ważna. Już pierwszego marca, z poczty w Hechingen, dotarł do nich pilny telegram. Reaktor działa ! Czyżby pracujący w Heigerloch profesor Heisenberg odniósł wreszcie sukces ? To by dawało wielkie możliwości. Chociażby w kierunku produkcji plutonu. Ale na razie, cicho, sza … Pojadą i sprawdzą. Na razie Ohrdruf jednak był ważniejszy. Siedzieli tu trzy dni, byli przy wybuchu i też byli pod wrażeniem. Ale w południe odjadą do Heigerloch. Bo i tam czekają na nich wielkie emocje.

     - Panowie ! Dziewiąta. Rozpoczynamy naradę podsumowującą nasze wczorajsze doświadczenie – głos Kammlera już z powrotem był zimny i pozbawiony emocji. - Kto pierwszy ? Może któryś z panów profesorów ? – zwrócił wzrok w kierunku Diebnera i Gerlacha. - Z tego, co się orientuję, macie bardzo mało czasu. Za dwie godziny mały posiłek i w drogę.

- Dziękuję, obergruppenführer – głos zabrał Diebner. - Myślę jednak, że nic odkrywczego powiedzieć tu nie możemy. Test wykonany został wzorowo i pozytywnie. Nic tu więcej dodać nie można. Gratulacje należy składać standartenführerowi Klemmowi i sturmbannführerowi Reschke. No i oczywiście oberführerowi Moderowi, który od lat dzielnie wspiera obu naszych wybitnych naukowców i konstruktorów. Wyniki z aparatów pomiarowych i opracowania na ten temat dostaniemy za trzy, cztery dni. Wtedy będzie się można wypowiedzieć w sposób bardziej miarodajny.

- Dziękuję. Ktoś jeszcze ?

- Paradoksalnie, wszystko już zostało powiedziane, obergruppenführer. Dopiero po analizie wyników, zarówno od strony konstrukcyjnej, jak i parametrów wybuchu, począwszy od promieniowania radioaktywnego, a skończywszy na fali uderzeniowej, będzie można powiedzieć coś więcej – standartenführer Klemm również był bardzo zasadniczy.

- Zadziwiacie mnie panowie. To w ogóle najdziwniejsza narada, w jakiej brałem udział. Taki sukces i tak mało do powiedzenia ?

- Taka specyfika, obergruppenführer – wtrącił jeden z asystentów Klemma.

- Skoro tak, to przejdźmy do działania. Samochody czekają. Pojedziemy zobaczyć w świetle dziennym, jakie naprawdę są efekty naszej pracy.

 

       Henryk i Moder wiedzieli, czego się można było spodziewać. Widzieli to już na Rugii. Tyle, że tam były zwierzęta. Tutaj zaś …

       Nie wiadomo, czy celowo, czy też na zasadzie całkowitego przypadku Kammler kazał jechać za las. Tam, gdzie jeszcze wczoraj był obóz. Był ! Bo dzisiaj pozostały po nim jakieś resztki, spalone szczątki. Ponad półtora kilometra od miejsca wybuchu ! Przez las, gdzie rzędy drzew łagodziły falę uderzeniową i cieplną, przyjmując je na siebie. Nie uchroniło to jednak obozu przed zagładą. Wszystko wskazywało na to, że drewniane baraki rozpadły się i zamieniły w stosy ognia, grzebiąc pod sobą sporą część ludzi. Wszędzie też leżały popalone zwłoki więźniów, w olbrzymich bąblach i pęcherzach, ze zwęgloną skórą i surowym mięsem na wierzchu. Nikt nie miał włosów, a wiele ciał było pozbawionych ubrań. Nawet leżący z wypalonymi oczami i okropnie wyszczerzonymi zębami martwy pies, wyglądał, jakby obdarto go ze skóry.

       Nie dało się podejść bezpośrednio. Okropny smród spalonego mięsa powodował trudne do opanowania odruchy wymiotne i w tej sytuacji nie tylko Kammler zrezygnował z wejścia bezpośrednio na teren zagłady. Nawet jedyny na terenie obozu murowany budynek, gdzie wcześniej mieściła się wartownia SS, stał opalony i okopcony ogniem pożaru, z zerwanym dachem, bez drzwi i okien.

       Nie było tam już co oglądać. Wracając do samochodu, Kammler potknął się nagle o leżący na ziemi, z opaloną na czarno farbą, hełm. Po przeciwnej stronie stalowej skorupy, jakimś cudem ocalała część malowania z runicznym znakiem  dwóch błyskawic, jakby ostrzeżeniem przed tym, co tu jeszcze mogło nastąpić.

      I nagle, w odpowiedzi na pytający wzrok Modera, Kammler niespodziewanie wyjąkał. – Kurwa mać ! Nie myślałem, że to będzie aż tak silne !

 

Komentarze