Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 71

 

       06 marzec 1945 – Ohrdruf, poligon atomowy. 


       - I co tam słychać, Johann ?

- Nie można powiedzieć, że nic szczególnego, sturmbannführer. Byłem blisko miejscu wybuchu.

- Wpuścili cię ?

- Nikt tam niczego nie pilnuje. A zamieszanie jest jak cholera.

- Jakie znowu zamieszanie ? Stało się coś ?

- Właściwie to nic. Obergruppenführer Kammler nakazał czynności sanitarne. Zebrano miejscowych cywilów i trochę członków Hitlerjugend. Wycinają drzewa z lasu i ciężarówkami przewożą do majątku Ringhofen, koło Mühlberga. Układają tam płaskie stosy. Dziesięć na dziesięć metrów. Wysokość jeden metr. I palą tam zwłoki.

- Tych, co zginęli w obozie ?

- Tak. Również naszych, co tam byli. Do pilnowania.

- A w końcu, ilu ich tam było ?

- Trudno powiedzieć. Ale na razie spalono kilkaset ciał. Może nawet siedemset. Wyciągają je z lasu robotnicy przymusowi.

- Też ich zatrudniono ?

- Tak. Przywieźli trochę Rosjan z Buchenwaldu. Dano im wódki, to i robią. A kilkunastu popalonych i oślepionych, którzy dopiero dzisiaj wypełzli z lasu, zastrzelono. Ich ciała też poszły na stos. Podobno po robocie, wszyscy co tam pracowali dostaną jeszcze po butelce wódki. Również nowe ubrania. Te, w których pracowali, mają być spalone. A przed włożeniem nowych, muszą się jeszcze wykąpać. Chyba, żeby nie śmierdzieli …

-  Niekoniecznie, Johann. Chodzi o pył i opad radioaktywny. Ale to już przysłowiowa wyższa szkoła jazdy na wrotkach. Coś jeszcze ?

- Był tam też jakiś standartenführer. Nie znam go. Słyszałem, że mówił, iż wybuch był silniejszy, niż ktokolwiek przypuszczał. Dlatego zginęli więźniowie i esesmani z ochrony. Są też ranni i poparzeni. Ale podobno ci, co zginęli, zasłużyli się Rzeszy. A więźniowie spłacili dług wdzięczności. Że tak długo pozwolono im żyć. Rzesza pozbyła się trochę darmozjadów.

- Darmozjadów ? – Henryk już gdzieś to słyszał. A rzeczywiście, z ust untersturmführera przy wykopie. I nie miał ochoty dłużej o tym słuchać.

- Idź już Johann. Muszę jeszcze popracować. A tak przy okazji … Uratowałem ci życie po raz drugi.

- Tak ?

- A tak. Kilka dni przed wybuchem obliczyłem jego potencjalną siłę. Była dziesięciokrotnie większa. Doprowadziłem do jej zmniejszenia. I gdyby nie to, obaj byśmy teraz leżeli na jakimś palącym się stosie. O ile cokolwiek by z nas zostało, a stosy miałby kto układać.

 

       06 marzec 1945, wieczór – Ohrdruf, poligon atomowy.


       - No, nie dadzą się skupić. Usłyszawszy warkot silnika i zobaczywszy Bomkego wysiadającego z samochodu, Henryk już wiedział, że dzień się jeszcze nie skończył. Po chwili jego przypuszczenia zamieniły się w pewność.

- Herr doktor, jest pan proszony do obergruppenführera. Pilnie !

- A co się stało ?

- Nie wiem. Kazali mi tylko pana przywieźć. Jak najszybciej.

       Od baraku zajmowanego przez Henryka daleko nie było. Kilka minut jazdy i już był przed kwaterą Kammlera. Czekano na niego i drzwi otworzyły się niejako automatycznie. Tylko co tu robił wychodzący w białym kitlu lekarz ?

- Heil Hitler, obergruppenführer ! Melduję się.

- Cii … - głos Kammlera dobiegł gdzieś z boku gabinetu. Henryk zrobił jeszcze dwa kroki. Obergruppenführer nie siedział jak zwykle za biurkiem. Pod ścianą ustawiono leżankę i na niej Henryk wreszcie go zobaczył. Przełożony leżał nieruchomo, z gazą na nosie. Krople wody z topniejącego na gazie lodu zlewały się w małe strumyczki, spływając pacjentowi po policzkach.

- Co się stało, obergruppenführer ?

- To pan powinien mi odpowiedzieć. Ten lekarz, którego tu mamy, nie potrafi określić przyczyn dolegliwości.

- Pan pozwoli, że zgadnę. Ból głowy, ucisk w uszach i krwotok z nosa ?

- Tak. Jeszcze wczoraj się trzymałem. A dzisiaj mnie całkiem rozłożyło. Potrafi to pan wyjaśnić ?

- Bardzo prosto. Powiem prawdę, choć będzie bolała. Niepotrzebnie się pan narażał przy wybuchu. Trzeba było mnie słuchać. Trzy kilometry to niby dużo, a jednocześnie bardzo mało. A to, co pan odczuwa, to lekki objaw choroby popromiennej. Przez trzy dni trzeba leżeć, mieć całkowity spokój oraz pić dużo świeżych soków owocowych. Na czwarty dzień pan wstanie.

- Mówi pan jak doktor medycyny, a nie fizyki.

- Obergruppenführer ! Chyba pan wie, że jeszcze przed wojną zajmowałem się promieniotwórczością. Mam nawet na koncie kilka patentów, dotyczącej aparatury rentgenowskiej. Spotykałem się już z takimi objawami. Zwłaszcza wśród tych, którzy byli nieostrożni.

- Jednym słowem, ruga pan mnie jak jakiegoś smarkacza.

- Nie śmiał bym, obergruppenführer. Mówię tylko o racjonalnych przyczynach, skutkach i perspektywach tego, co pana spotkało.

       Nie dokończył. Energiczne pukanie w drzwi przerodziło się w ich gwałtowne otwarcie. W progu stanął znany już Henrykowi obersturmführer z zamku Fürstenstein.

- Obergruppenführer ! Przepraszam, ale kazał mi pan wchodzić bez zezwolenia, o każdej porze dnia i nocy. Właśnie dostaliśmy  wiadomość z Gren …

       Przerwał. Znacząco spojrzał na Henryka, a później przeniósł wzrok na Kammlera.

- Wszystko w porządku. Sturmbannführer Reschke to swój człowiek. Jest wtajemniczony. Możesz mówić swobodnie.

- Dziękuję. A więc, Grenlandia potwierdziła. Druga rakieta też trafiła. Z dokładnością do dwustu metrów. Mało nie rozpieprzyło radiolatarni. A w zapasie mają już tylko jedną sprawną.

- Ale ocalała ?

- Radiolatarnia ? Tak ! Wszystko w porządku.

- No to mamy prawdziwy sukces. Brawa dla von Brauna. A kiedy wystrzeli trzecią rakietę ?

- Mówi, że za tydzień. Trzynastego, w południe.

- Świetnie. Jak to mówią, do trzech razy sztuka. Jeśli uda się i trzeci raz, to spokojnie będziemy mogli odpalić i naszą. Już z prawdziwym ładunkiem. Coś jeszcze ?

- Nie wiem, jak to zinterpretować. Trzecią rakietę von Braun zamierza wystrzelić z pustą komorą uzbrojenia.

- Jak z pustą ? Dlaczego ?

- Tłumaczył, że po dwóch udanych próbach z ekwiwalentem masowym ładunku, czas na eksperyment z rakietą o tonę lżejszą. Podobno chodzi mu o określenie parametrów przyspieszania, lotu i coś tam jeszcze. Ale to już naukowy żargon.

- Ekwiwalentem ? – Henryk włączył się do rozmowy.

- Oczywiście. Gdyby w głowicy była tona trotylu, to ryzykowalibyśmy rozpieprzenie radiolatarni i naszych ludzi, którzy ją obsługują. A i sam wybuch, tak potężny, mógłby zwrócić czyjąś uwagę. Włóczą się tam czasem Eskimosi, z psimi zaprzęgami. Raz już kilku takich trzeba było zlikwidować. Prawie weszli na naszą stację meteorologiczną, ale szybko skończyli w szczelinie lodowej. Wraz ze swymi psami. Po dwóch dniach śnieg wszystko zasypał.

- Jest jeszcze jedna wiadomość dotycząca von Brauna. Wysłał do Stralsundu swojego zaufanego człowieka. Inżyniera Nisslera. A ten poszedł …

- No, wykrztuś wreszcie !

- To dziwna sprawa, obergruppenführer. Nissler poszedł do zakładu jubilerskiego. Zamówił złotą tabliczkę. Wymiary sześć na dziesięć centymetrów. Kazał na niej wygrawerować napis. „Werner von Braun – 1945”.

- Co ? Po cholerę mu taka tabliczka ?

- Przepraszam, obergruppenführer – esesman był wyraźnie zakłopotany – ale tak naprawdę, to nie ustalono. Jubiler nic nie wie, Nissler chyba też. A von Brauna nikt nie śmiał pytać. Zresztą od rana do wieczora przesiaduje przy tych swoich rakietach.

- No, pięknie … Von Braun coś robi, a my nie wiemy po co i dlaczego. Wzmocnić ochronę kontrwywiadowczą ! Zadaniować osobowe źródła informacji ! Coś z tego wyjść musi. A jak nie, to we właściwym czasie sam go zapytam. Wtedy, kiedy takiego pytania kompletnie nie będzie się spodziewał.

- Jawohl, obergruppenführer. Chciałbym dodać, że jest jeszcze jedna wiadomość.

- O von Braunie ?

- Nie. Z „Ramenberga”. Przebili tunel do …

- Stop ! To jest już inna sprawa i naszego gościa na razie nie dotyczy. No cóż, sturmbannführer. Na dzisiaj dziękuję. Niech pan wraca do swojej roboty. Bo na dwunastego marca oczekuję również pomyślnej próby.

 

       10 marzec 1945 – Ohrdruf, poligon atomowy.


       Pracowali nad dwoma ładunkami na raz. Tym, który miał być odpalony próbnie i tym, przeznaczonym do rakiety.

       Była miedzy nimi zasadnicza różnica. Do pierwszego ładunku nie dokładali już trytu. Wystarczył im ten pierwszy raz. Teraz chodziło tylko o potwierdzenie skuteczności działania i tego Henryk był pewien. Sen z oczu spędzał mu za to drugi ładunek. Ten z heksogenem. Niby wszystko było wykonane docelowo, niby wszystko do rakiety wchodziło na wcisk. Było jednak pewne „ale”. Kammler się uparł i nie odpuścił, zanim asystenci Klemma nie zaprojektowali prowizorycznego, eksperymentalnego, ale jednak sposobu, by do środka upchnąć więcej uranu i trytu. Pozornie było to i tak niewiele. Ale trzy razy więcej, a dwie noce poświęcone przez Henryka na obliczenia, doprowadziły do straszliwej konkluzji.

       Około czterdziestu kiloton !  A może nawet czterdziestu pięciu ! Totalna masakra !

       Te dwie bezsenne noce zaowocowały jednak w sposób nieoczekiwany. Znał tę konstrukcję. Jeszcze z czasów Opola, a później Kurska. To było zmodyfikowane urządzenie do automatycznego otwierania spadochronów. Produkowała je przecież jego była fabryka. Skoro wybuch nastąpić miał pięćset do tysiąca metrów nad ziemią, musiano zastosować coś takiego. A Henryk dziesięć lat wcześniej pomagał je skonstruować ! I wiedział, jak przestawić to urządzenie. Wystarczyło zamienić miejscami dwie sprężynki i lekko wygiąć zaczep membrany. Mechanizm musiał wtedy zadziałać dopiero przy praktycznym braku ciśnienia atmosferycznego. To dawało szansę. Jedyną, jaka mu przyszła do głowy. Pracował więc pilnie, odciągając uwagę techników i samego Klemma innymi, pobocznymi problemami. Potrzebował tylko śrubokręta, plombownicy Klemma i pięć minut czasu dla siebie. Śrubokręt już tkwił w kieszeni. A plombownica i te pięć minut ? Trzeba będzie coś wymyślić.

       Jeszcze jedno nie dawało mu spokoju. Co miał na myśli obersturmführer, informując Kammlera o przebiciu tunelu z „Ramenberga” ? Jakiego tunelu ? Dokąd ? I po co ? Przecież ostatnie decyzje dotyczące obiektu „Centrum”, z uwagi na brak czasu i potrzebę skupienia się na efekcie końcowym, nie przewidywały innego połączenia, jak tylko z „Wolfsbergiem” ! Czyżby … ?

 

       11 marzec 1945 – Ohrdruf, poligon atomowy.


       Miał już plan. Oparty na równoległych pracach przy dwóch ładunkach. Sam zaproponował Klemmowi, aby ten wraz ze swoimi inżynierami, skupił się głównie na ładunku testowym. On zajął się ładunkiem przeznaczonym dla rakiety. Nie było to trudne. W końcu Klemm stale pracował pod presją Kammlera i lepiej się czuł przy konstrukcji będącej w pełni jego dziełem.

       Pozostawała plombownica. Każdy element, sprawdzony i zamontowany, plombowany był przez Klemma lub Henryka. Każdy z nich plombował swoją robotę. Dwie dziurki, cienki drucik i ołowiana plomba. Pełna odpowiedzialność za dane urządzenie i brak możliwości ingerencji innych osób. Tyle, że Klemm swoją plombownicę lubił kłaść na stole montażowym. Przeszkadzała mu w kieszeni fartucha. Tak … To była jedyna szansa.

       Dzisiaj też nic nie odbiegało od utartego schematu, a Henryk nie zamierzał czekać na następną okazję. Niektóre rzeczy można w życiu zrobić tylko raz. I niektóre szanse pojawiają się tylko raz. Już się nauczył, że pewne możliwości są jak pociąg. Jeżeli zatrzyma się na stacji, a ty nie wsiądziesz, to już na pewno nim nie pojedziesz. A następnego pociągu może w ogóle nie być. Sprawdził więc raz jeszcze zamontowany przez siebie element i podszedł do stołu Klemmma. Pudełko z plombami było właśnie tam. Sam wczoraj o to zadbał. Stanął, zasłaniając przez chwilę plecami tę newralgiczną część stołu.

       To wystarczyło. W mgnieniu oka w jego ręku znalazła się plombownica Klemma. Jeden ruch szczęk i zacisnęła się na ołowianym krążku. I dla pewności jeszcze raz, na drugim. Już wczorajszego wieczora wypróbował u siebie na kwaterze skuteczność tej metody. Kilka razy z różną siłą zaciskał swoją plombownicę na czystych krążkach ołowiu, aż osiągnął pożądany efekt. Odciski były wyraźne, ale otwory w plombach nie do końca zaciśnięte. Jeszcze trzeba było użyć niewielkiego gwoździka i po kilkunastu sekundach stawały się drożne. Teraz tylko przeciągnąć drut i docisnąć ołów palcami. Miał jeszcze tę prawie młodzieńczą, niedźwiedzią krzepę i żelazny uścisk dłoni. To wystarczyło, aby plomba wyglądała na autentyczną i nienaruszoną.

       Spojrzał na zegarek. Niedługo trzynasta.

    - Panowie – zwrócił się do asystujących mu inżynierów. - Czas na obiad. Idźcie już na stołówkę. Ja tylko zaplombuję swój otwór montażowy, skorzystam z toalety i zaraz idę za wami.

       Usłuchali bez słowa sprzeciwu. Tyrali już od siódmej rano i żołądki domagały się swoich praw. A ponieważ szef wydaje takie miłe polecenia …

       Jeszcze nie zniknęli w drzwiach, gdy jedna śrubka była już odkręcona. Tyle, że przy otworze montażowym mechanizmu ciśnieniowego. Dopiero wczoraj Klemm, po trzykrotnym sprawdzeniu zamontował pokrywę, przykręcił śrubki i zaplombował swoją robotę. Nikt już tego nie miał ruszać. Zegar, aktywujący mechanizm i pilnujący, aby ładunek nie wybuchł zaraz po starcie, kilkaset metrów nad ich głowami, znajdował się gdzie indziej i nie było obawy, że ktoś tam jeszcze będzie grzebał. Półtorej minuty później wszystkie śrubki były już w kieszeni Henryka. Zerwał drut z plombą Klemmma i schował do drugiej kieszeni.

       Rozejrzał się. Klemm jeszcze siedział przy montowanej bombie, razem z asystentami. Znany był ze swej punktualności. Taki to nie pozwoli wyjść przed czasem. Jeżeli już, to raczej po. Spojrzenie na zegarek upewniło Henryka, w swoich działaniach. Spokojnie ! Masz jeszcze prawie cztery minuty, powtarzał sobie w myśli. Nie spiesz się. Co nagle, to po diable.

       Uruchamiający zapłon mechanizm ciśnieniowy był już w jego rękach. Podważył pokrywkę. Dwie sprężynki. Zamienił je miejscami. Teraz membrana. Wygiął jej zaczep o dobre trzy milimetry. Gotowe ! Następnie założyć pokrywkę mechanizmu i wcisnąć go na swoje miejsce. Jeszcze dwie minuty. Przyłożył pokrywę otworu montażowego do ścianki ładunku. Śrubki. - Cholera ! Drżą mi ręce – pomyślał. Dotąd działał jak automat, ale czuł, jak puls mu przyspiesza. Spokój, zachować zimną krew ! Jest jeszcze czas. Cała minuta. Przeciągnął drut przez otwory pokrywy i założył plombę. Tę odciśniętą kilka minut wcześniej.

     - Przerwa obiadowa – głos Klemma zatrzymał gorączkową krzątaninę dziesięć metrów dalej. Odkładali narzędzia, pękami pakuł wycierali dłonie.

       Już ! Henryk zacisnął palce na plombie, docisnął je drugą dłonią. Do bólu ! Aż plomba odcisnęła mu się na palcach ! Ale zadziałało. Trzymała mocno, a odcisk plombownicy Klemma był wyraźny.

       Odetchnął głęboko. Udało się ! Teraz tylko odcisnąć własną plombę, tym razem na swoim otworze montażowym.

     - A ty co, Henrich ? Niegłodny ? – głos Klemma dobiegł zza jego ramienia.

- Już Alfred, chwila. Jeszcze tylko zacisnę swoją plombę. Właśnie skończyłem kolejny element. Wiesz jak to jest. Nie lubię zostawiać rozgrzebanej roboty. A ponadto, jak to mówią – „langsam, langsam, aber sicher”. Bo inaczej obergruppenführer łby nam pourywa.

- Dodaj jeszcze, że przy samej dupie. Ale chodź już. Zupa wiecznie gorąca nie będzie.

 

Komentarze