Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 106

 

            16.05.1945, wczesne przedpołudnie - góra Ramenberg.


            Podjeżdżając na miejsce, Rogozin nawet nie czekał na całkowite zatrzymanie samochodu. Wyskoczył jeszcze w biegu, gnany niecierpliwością i nie dającą się opanować ciekawością. Bo przecież nie było to normalne, aby w zboczu góry ujawnić nagle jakieś drzwi.

- Towarzyszu majorze… - meldujący Jegorow wyprężył się na baczność, lecz nie dokończył, widząc niecierpliwy gest przełożonego.

- Dobrze. Dajcie sobie spokój i prowadźcie do tego waszego odkrycia.

 

            Daleko nie było. Odeszli raptem ze dwieście metrów od skrajnej sztolni, z której właśnie jeden z saperów wynosił kolejną, rozbrojoną minę,  i stanęli przed jałowcem pilnowanym przez dwóch żołnierzy.

- Gdzie? - Rogozin nie bawił się w jakieś przemowy.

- Tutaj! - Jegorow był równie lakoniczny. - Za tym jałowcem. Odsunąć! - zwrócił się do obu żołnierzy i ci w chwilę później nagięli krzak w bok.

            Istotnie. Za gęstymi igłami jałowca widniały stalowe drzwi, jako żywo stanowiące wejście do typowego, niemieckiego panzerwerku.

- Otwieraliście?

- Nie. To znaczy… - Jegorow spojrzał na jednego z żołnierzy - nie daliśmy rady. Iwaszutin próbował, ale mu się nie udało.

- Kto to znalazł?

- Szeregowiec Iwaszutin. To ten - Jegorow tym razem wskazał dłonią.

- Przygotować wniosek o odznaczenie. Sam podpiszę i zaniosę do generała.

- Można, towarzyszu majorze? - odezwał się nagle drugi z żołnierzy.

- No, co tam?

- Ten krzak. On był tu niedawno wsadzony. Kolor ziemi tuż przy pniu jest nieco inny niż naokoło. Czyli element maskowania. Wyrwać?

- Zostaw! - Rogozin zareagował wręcz instynktownie, jakby to od tego miało zależeć jego życie. - A skąd wiesz, czy nie ma tam jakiejś miny? Germańskie swołocze nie takie niespodzianki nam tu zostawiali. Jegorow! Dawaj dwóch saperów.

 

            Pół godziny później jałowca już nie było. Zarówno wykrywacz metalu, jak i saperskie szpilki nie dały podstaw do niepokoju i  wreszcie można było go usunąć. Stanęli teraz przed drzwiami, dla pewności osłuchanymi jeszcze przez stetoskop i popatrzyli po sobie.

- Ja już próbowałem - nagle odezwał się Iwaszutin. - Naciskałem z całej siły i nic. Nawet nie drgnęło.

- A próbowaliście pociągnąć do góry? - pytanie Rogozina całkowicie  zaskoczyło żołnierza.

- No, nie… Jakoś mi to do głowy nie przyszło.

- To my się teraz odsuniemy, a wy pociągniecie. No, co się tak patrzycie, szeregowy? Jeżeli chcecie zarobić na jakiś lepszy medal, to trzeba na niego odpowiednio zapracować.

            Pół minuty później nic się nie wydarzyło, mimo, że Iwaszutin wytężał wszystkie swoje siły.

- Nie idzie, towarzyszu majorze. Zablokowane od wewnątrz, albo coś…

- Od wewnątrz mówicie? To może tam ktoś jeszcze jest! - Jegorow po wygłoszeniu tej złotej myśli popatrzył na Rogozina. - Może nawet właśnie tędy udało by się w końcu dostać do Miszina i jego ludzi.

- Może i tak, ale optymistą bym tu nie był. Według mnie, już nie żyją. Bo gdyby przecież żyli, to chyba dalej byśmy słyszeli jakieś stukanie w tę przeklętą rurę.  Na razie zaś ściągnijcie tu dodatkowo ze dwa nasze plutony i paru „karniaków”, specjalistów od spawania.

- „Karniaków”?

- A co? Przecież to może być od wewnątrz zaminowane. Będziemy narażać naszych ludzi? Stoi teraz w Schweidnitz kompania karna i czeka na dalsze rozkazy. Idź do radiostacji i wydaj dyspozycje. Niech dadzą ze dwóch czy trzech specjalistów od spawania. Musi się przecież znaleźć kilku takich w ponad dwustuosobowym oddziale. Są tam też poniemieckie warsztaty, niech więc wezmą stamtąd palniki i gazy techniczne. Chcę ich tu widzieć maksymalnie za trzy godziny. Wykonać!

 

            16.05.1945, popołudnie - góra Ramenberg.     


            - Uwaga! - Rogozin krytycznym wzrokiem popatrzył po trzech postaciach, stojących przed nim z markotnymi minami. - Macie się przez to przebić - wskazał na pancerną stal. - Im szybciej, tym lepiej.

- A saperzy? - odważył się zapytać jeden z nich. - Sprawdzali?

- Co mogli, to sprawdzili. A teraz wasza kolej - Rogozin nie zamierzał bawić się w dyplomatę. - Jak tam coś pierdolnie, to po prostu spisze się was z ewidencji. Ale jak się przebijecie, napiszę stosowny raport, z wnioskiem o zakończenie kary i przywrócenie was do normalnej służby. A teraz do roboty, ale już!

 

            Nie pozwolili już sobie na odjazd do Waldenburga i bierne oczekiwanie na rezultat tego przedsięwzięcia. Zarówno Rogozin, jak i Jegorow krążyli jak lwy po klatce, paląc papierosa za papierosem, co kwadrans zaglądając w to miejsce oraz obserwując acetylenowy płomień palników. I gdy wreszcie, po niekończących się prawie trzech godzinach pokonano grubą stal, ich rozczarowanie sięgnęło szczytów.

- Jak to skała? Nic więcej? Chcecie mi powiedzieć, że pancerne drzwi Niemcy po prostu wmurowali w skałę? Tak sobie i dla jaj?

- Tego nie wiadomo, towarzyszu majorze - stojący z boku szef saperów odważył się zabrać głos. - Tu, w tych górach, wszystko jest jakieś takie dziwne…

- Dobrze. Darujcie sobie swoje przemyślenia. Jegorow, wracamy! Zostawicie tu jednak ludzi do pilnowania. Przez noc załatwicie sprzęt z kompanii remontowej. Jakieś wiertarki pneumatyczne, jakieś młoty, jakieś świdry. Podobno nawet w tych rozminowanych sztolniach można spotkać takie rzeczy. Niech spróbują się tym wgryźć, chociaż na kilka metrów.

- A później?

- W zależności od sytuacji. Albo coś tam dalej znajdziemy i pójdziemy tym tropem, albo trzeba będzie powołać jakąś komisję. Bo przecież trzeba chronić własne dupy. Czyż nie?

 

16.05.1945, wieczór - Waldenburg, dom kowala Amplera.


Rozebrany prostownik nie napawał optymizmem i Henryk popatrzył na niego mocno smętnym wzrokiem. Trzeba zdobyć parę części. Najlepiej z jakiegoś radia.

            - Panie Ampler… Nie ma wyjścia. Musi pan dać do rozbiórki tego swojego grata.

- O, przepraszam… To nie jest żaden grat. Przecież działa bez zastrzeżeń. Sąsiedzi wiedzą, że go mam, a ja już słyszałem, że wszystkie radioodbiorniki mają być zdawane do Komendy Miasta. Co powiedzą, jak przyniosę im radio z wymontowanymi częściami? Powiedzą, że sabotaż i mogą za to rozstrzelać. A jak zaczną pytać, kto, kiedy i po co wymontował części ? Lepiej już iść do miasta. Jest tam teraz sporo pustych mieszkań. Po ewakuowanych, uciekinierach i samobójcach. Znajomy, zatrudniony u burmistrza mówił mi, że tych ostatnich naliczono w mieście już ponad stu.

- Samobójców?

- Tak jest. Niektórzy nie mogli przecież pogodzić się z tym, co tu się dzieje i w ogóle z upadkiem III Rzeszy. Nie wszystkie mieszkania ruscy zdążyli też rozszabrować. Więc w niektórych na pewno będą radia. Trzeba tylko iść rano. Bo w nocy jest godzina policyjna, a ich patrole najpierw strzelają, a dopiero później pytają „kto i co”!

 

17.05.1945, południe - Hirschberg.


Niejaki Ludwig Baumann, a w każdym razie podający się za takiego i mający na to odpowiednie i autentyczne papiery, chwilowo przyczajony w położonym na peryferiach przytulnym, małym domku, prawie już nie przypominał byłego, ostatniego reichsführera III Rzeszy, Karla Hankego. Okrągłe okulary skutecznie zmieniły owal jego twarzy, a niewielki wąsik rósł nadspodziewanie szybko. Z głową też nie było większych problemów. Już poprzednio łysiejący od czoła, zgolił brzytwą resztę włosów i wyglądał teraz jak jakiś drobny handlarz czy urzędnik. Przeglądał się w lustrze prawie codziennie, sam sobie się dziwiąc, jak za pomocą kilku tych drobnych trików można było zmienić swą fizjonomię i będąc prawie pewnym, że jakby co, nikt go już nie rozpozna. A że na zdjęciu w papierach ma jeszcze z boku trochę włosów ? To nic, przecież zdjęcie mogło być zrobione kilka lat temu. Mógł przez ten czas wyłysieć. I gdyby tak jeszcze usunąć ten esesmański tatuaż pod pachą…

            Meta też była dobra, bo po ewakuowanym na zachód farmaceucie i do tego wszystko się zgadzało. Przy okazji wyrabiania nowych dokumentów wykonali też stosowny wpis w rejestrze meldunkowym. Według niego, farmaceuta wyprowadził się jeszcze jesienią 1943 roku, a Baumann objął dom bezpośrednio po tym fakcie, pracując w kantorku miejscowego młyna. To akurat było dobrą legendą. Właściciel, natychmiast po śmierci führera zbiegł z całą rodziną, podpalając młyn na swoje odejście. Nie został nikt, kto by mógł zaświadczyć, jak było. A przecież Hanke z wykształcenia był młynarzem! Ukończył w młodości stosowną szkołę i taki właśnie miał zawód wyuczony. A więc… Jakby co, byle komu nie da się zapędzić w kozi róg i jego legendy nikt nie podważy. Na razie…

            O resztę też chwilowo się nie martwił. Jeszcze w dniu wyrabiania nowych dokumentów, pracowicie i odpowiednio później podniszczonych, zarekwirował w Haim część luksusowych zapasów MSZ. Załadowali to z Bieglerem na wóz konny i w nocy przewieźli do małego domku. Powinno wystarczyć na jakieś pięć czy nawet sześć tygodni. Kawa, czekolada, koniaki, konserwy mięsne, sardynki, suszone owoce, papierosy i cygara. Wszystko to szybko i bez problemów można było wymienić na chleb czy mąkę. I czekać na rozwój sytuacji. Tuż pod nosem śmiertelnego wroga. Według starej zasady, że czasem najciemniej jest pod latarnią.

 

            17.05.1945, południe - Waldenburg.


- Proszę siadać, profesorze - Rogozin, przynajmniej na początku postanowił być miły dla tego Niemca. - Kawy, herbaty? A może coś mocniejszego?

- Dziękuję… - Manfred von Ardenne popatrzył na swego rozmówcę zaintrygowanym wzrokiem. - Nie wiedziałem, że u was uczeni chodzą w mundurach.

- Nie jestem naukowcem, tylko majorem SMIERSZ-u, o ile coś to panu mówi.

- To takie wasze Gestapo, czy raczej SD?

- Potraktujmy to jako kiepski żart… - Rogozin przez chwilę aż zacisnął szczeki. Oj, dałby temu butnemu szwabowi po pysku, gdyby nie to, że interesował się nim sam towarzysz Stalin. Zapanował więc na sobą i kontynuował.

- Przyjechał pan tutaj, aby wskazać miejsce lokalizacji waszego, podobno największego na świecie, akceleratora. Chce pan to uczynić z własnej woli i dla dobra nauki. Czy tak?

- Świetnie pan zrozumiał majorze. Mnie zawsze interesowała tylko nauka, a nie polityka. A tutaj, teraz, po takiej klęsce… Jak znam życie, przez kilka lat nie będzie żadnego postępu. A u was, owszem.

- Dobrze, że pan to rozumie - Rogozin z trudem odzwyczajał się od mówienia na „wy” - i zgadzam się z takim poglądem. To teraz proszę opisać, jak pan tu dotarł po raz pierwszy i jak tam dotrzeć ponownie. Musimy przecież mieć jakiś punkt zaczepienia.

 

            Kwadrans później Rogozin utwierdził się w przekonaniu, że łatwo nie będzie. Niby wiedział to już wcześniej po rozmowie z generałem, ale łudził się, że w bezpośredniej rozmowie może wyciągnie coś więcej. Nic takiego się jednak nie stało. Jedynym charakterystycznym szczegółem, po którym można było próbować dojść do celu, był wysoki, ceglany mur, brama i hala fabryczna czy kopalniana. Do cholery! To ułatwia sprawę. Takie trzy elementy na raz, nie występują przecież na każdej ulicy! Trzeba więc rozesłać swoich, sprawdzonych ludzi. Do wieczora niech wykonają spis takich obiektów. W całym mieście i okolicy. Tak, do piętnastu kilometrów w linii prostej. Bo przecież generał będzie oczekiwał na wyniki. A von Ardenne na noc się zamknie. Może nie dosłownie, bo gotów się obrazić i sabotować pracę, a wtedy nikt tego szybko nie wykryje. Uczeni mają swoje narowy. Więc nie zimna cela, a eleganckie mieszkanie w mieście. Z wygodami, dobrym jedzeniem, zimną i ciepłą wodą w kranach. I gruzińską brandy w barku. A wokoło niewidoczne, ale czujne posterunki NKWD. Żadnej atmosfery przymusu.

 

            Ale to już wieczorem. A teraz obiad, samochód i w miasto. Żeby nie tracić czasu. Zacząć od punktu, w którym von Ardenne pojawił się w mieście. A później według jego wskazówek. Może się uda …

 

Komentarze