Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 107

 

17.05.1945, popołudnie - Waldenburg. 


Ubrany tak, aby nie wyróżniać się spośród innych, czujnie przemierzał ulice Waldenburga. Udało się już w trzecim domu, do którego się włamał, a który nie był jeszcze splądrowany.

Teraz, niosąc na plecach worek z radiem, kierował się w stronę kuźni. Szedł przy murach domów, rozglądając się uważnie. Lepiej nie wpaść na żaden sowiecki patrol, bo jako „trofiejne” zabiorą wszystko, co tylko mogą.          

            Przechodził właśnie z boku jakiejś ogrodzonej wysokim, ceglanym murem fabryki, gdy nagle usłyszał zbliżający się odgłos kilku pracujących silników. Rosjanie! Trzeba wiać! Skoczył więc na drugą stronę ulicy i wpadł w najbliższą bramę. Wyjrzał dyskretnie. Pochodząca z amerykańskich dostaw w ramach programu Lend – Lease ciężarówka Studebaker z dziesięcioma żołnierzami na odkrytej pace. Wszyscy w niebieskich otokach NKWD. Za nimi samochód osobowy. I znów ciężarówka z żołnierzami w niebieskich otokach. Cofnął się w głąb. Niech sobie przejadą. Ale co to? Silniki schodzą na coraz niższe obroty, pojazdy mijają bramę i zatrzymują się kilkanaście metrów dalej. Jakaś obława czy co? Ale na kogo? Przecież nie na niego, bo nikt nie wie, że on tu akurat jest, nikt też w Waldenburgu nie zna jego prawdziwej tożsamości. A więc? Znowu ostrożnie wyjrzał. Ulica pusta, wszyscy mieszkańcy profilaktycznie pochowali się po domach. A po drugiej stronie mur i boczna brama, prowadząca na teren fabryki. Żołnierze siedzą na samochodach. Rozluźnieni. Ale nagle padła komenda. Zeskoczyli na jezdnię, otoczyli osobówkę. I mimo dość szczelnego kordonu, Henryk zobaczył „swojego” majora. Tego, który go sprawdzał pod kuźnią. Wysiadł z tylnego siedzenia, skinął na kogoś. A za chwilę… - Nie, to niemożliwe. Czy mnie oczy mylą? - Henryk zdał sobie nagle sprawę, że ze zdziwienia, aż otworzył usta. A jednak! Za sowieckim majorem wysiadł Manfred von Ardenne!

Nie wyglądał na jeńca. Ubrany w elegancki szary garnitur, krawat i jasny kapelusz, rozglądał się wokoło, zaglądał za fabryczną bramę. Coś powiedział do majora. Jeden gest i dwóch z kordonu biegiem pognało za róg ulicy. Zaraz też, od tamtej strony pojawił się portier z kluczami i cała grupa weszła do środka. Po co?

Nie mógł tego tak zostawić. Wszedł w boczną sień, po schodach wbiegł na półpiętro. Teraz, z okna widział wszystko jak na dłoni. W asyście żołnierzy z ciężarówek pochodzili trochę po terenie, a von Ardenne przecząco kręcił głową i coś objaśniał majorowi. Po chwili jednak wrócili do samochodów i minutę później ulica znów była pusta. Teraz Henryk już wiedział. Von Ardenne jest w sowieckich rękach. Przypomniał też sobie, jak to Moder mówił o jego profilu psychologicznym. Może pracować dla wroga i  jak widać, pracuje. Dobrze, że nie zobaczył mnie gdzieś na ulicy. Bo gdyby tak poznał… A to w tej chwili jedyny chyba człowiek w mieście i okolicy, który mógłby go zidentyfikować. Jednym słowem, robi się gorąco. Trzeba więc zmienić klimat i wiać, gdzie pieprz rośnie.

 

17.05.1945, wieczór - Waldenburg, Komenda Miasta.


- Wiec nasz uczony Niemiaszek do niczego nie doprowadził?

- Jak na razie nie, towarzyszu generale - Rogozin, mimo, ze pozwolono mu usiąść, miał ochotę wyprężyć się na baczność. -  Ale to dopiero pierwsza próba, bez przygotowania. Moi ludzie już zbierają stosowne informacje i może jutro pójdzie nam lepiej.

- Może… - generał wyglądał na mocno sceptycznego. - A co tam ostatecznie wyszło z tymi drzwiami, które znaleźliście na Ramenbergu?

- Ująłem to w najnowszym meldunku. Stal pokonano, zaś później, korzystając ze sprzętu zarówno poniemieckiego jak i naszej kompanii remontowej, wgryźliśmy się w zbocze góry na ponad cztery metry. I nic. Nasi specjaliści twierdzą, że to lita skała, nigdy i przez nikogo nie naruszona.

- To po jaką cholerę zamontowano tam te kurewskie drzwi? Mamy na to jakieś wytłumaczenie?

- Niestety. I właśnie dlatego proponuję powołać komisję. Niech popatrzą zrobią szkice, zdjęcia i co tam jeszcze. A później napiszą wnioski.

- I odpowiedzialność się rozmyje, tak?

- Nie o to chodzi, towarzyszu generale. Komisja, to komisja. Już co dwie głowy, to nie jedna.

- Wy mnie tu Rogozin nie pouczajcie. Sam wiem jak jest, jak również to, że chcecie chronić własną dupę.

- Chcę wyjaśnić zagadnienie - Rogozin kłamał w żywe oczy. A co? Przecież ratował nie tylko własną dupę. Generała również. Bo przecież, czyż można było przyznać, że radziecki SMIERSZ przed czymś skapitulował? Przed jakąś germańską sztuczką?

- Dobra! Już wystarczy. Ja i tak wiem swoje - generał po chwili namysłu zaakceptował pomysł. - I lepiej by było, aby ta komisja doszła do jakichś konstruktywnych wniosków. Bo jak nie, to wyjdą na idiotów - pozwolił sobie zakończyć z szatańskim uśmieszkiem.  

 

18.05.1945, rano - Waldenburg, dom kowala Amplera.


Prostownik był już naprawiony. Rozbebeszone radio zakopane w lesie. Akumulator podłączony. Do wieczora powinien być naładowany. Wtedy wezmą ręczny wózek i zawiozą go do „Kolibri”. Zamontują i sprawdzą połączenia. Odczekają godzinę, aż Ampler przyciągnie wózek z powrotem do domu. Nie można go na miejscu zostawić, bo każdy z sąsiadów od razu by go rozpoznał jako własność kowala. Ale potem już tylko start.

- Na pewno wystarczy nam paliwa? - Henryk przestudiował mapy ze śmigłowca i naszły go wątpliwości.

- Z dwiema osobami na pokładzie, paliwa wystarczy jeszcze na jakieś sto trzydzieści kilometrów. A na pewno na sto dwadzieścia - Rudolf nie wykazywał szczególnego niepokoju. - Zresztą, przecież będę obserwował wskaźnik poziomu benzyny.

- Czyli przeskoczymy Nissę?

- Spokojnie. Powinniśmy lądować już za rzeką, z dziesięć kilometrów na południowy zachód od Görlitz. Stamtąd do domu będę miał już tylko przysłowiowy rzut beretem.

- Ty tak. Ale przede mną jeszcze daleka droga.

 

 

                                                  Rozdział II

 

                                                  Na zachód. 

  

        19.05.1945, godzina 01.00 - łąka za Waldenburgiem.


Jeszcze przed wyjściem z kuźni, spod sterty desek Henryk wydobył zakopany pakiet. Spalił swoją legitymację SD, w oczywisty sposób niepotrzebne już rozkazy wyjazdu i dokument tożsamości otrzymany od Modera. Jakaś intuicja podpowiadała mu, że ktoś, kto zna te dane, może go jeszcze poszukiwać. Ale do czego? I czy na pewno jego nowe dane zna tylko Moder oraz fabrykujący te dokumenty Stoltz? Lepiej więc spalić i zatrzeć za sobą wszelki ślad. Raz na zawsze. Wyniósł też w las i zakopał swojego Browninga. Lepiej nie kusić losu. Zostawił sobie tylko Walthera 6,35 mm, ukrytego w kieszeni pod podszewką starej kurtki oraz papiery Grzegorza Beresia. Już raz się okazało, jak są mocne. Więc powinny być takie i dalej. Jak już kiedyś powiedział Trudzie. Powinny być dobre, niezależnie od tego czy pokaże je Rosjaninowi, Amerykaninowi czy Anglikowi. A teraz…

 

            W mroku nocy Ampler zniknął z wózkiem ponad pięćdziesiąt minut temu. Wystarczy. Na pewno już doszedł do domu. Przedtem został też poinstruowany przez Henryka jak i co ma mówić, gdyby ktoś o niego pytał. Więc nie ma na co czekać. Bo gdyby tak ruscy byli gdzieś w pobliżu i jeszcze go złapali… Marny byłby jego los. A pewno i ich. Wyciągnęli więc „Kolibri” ze stodoły. Zajęli miejsca. Rudi już wcześniej wytyczył kurs. Znał te rejony, bo latał tu od połowy 1944, „Kolibri” i „Storchem”. Wcisnął starter. Silnik ruszył, zakaszlał, zaskoczył. Poczekali dwie minuty, aż się trochę rozgrzeje i wystartowali w ciemną noc. Cel? Polana w lesie za Gorlitz. Niedaleko wsi Rudiego. Okoliczni rolnicy wypasali tam bydło, więc nie powinna zarosnąć. Będzie można spokojnie lądować. Przynajmniej taki był plan. Podstawowy i jedyny.

 

19.05.1945, godzina 01.15 - Waldenburg.


- Towarzyszu majorze! Towarzyszu majorze! 

- Czego tam? - zaspany Rogozin z trudem dochodził do siebie.

- Jest ważna wiadomość - pomocnik dyżurnego kompanii bezceremonialnie szarpał go za ramię.

- Co się dzieje u diabła? Coś z von Ardenne?

- Nie. Co innego. Otrzymaliśmy właśnie meldunek. Z lasu na południu słychać było odgłos silnika. Inny niż w samolotach. Potem posterunek chroniący jeden z zakładów w zachodniej części miasta zobaczył maszynę ze śmigłami u góry. A towarzysz major w ważnych sprawach kazał się budzić…

- Kiedy?!!!  No, kiedy to było? - oprzytomniały nagle Rogozin wręcz ryknął, widząc niezrozumienie na twarzy budzącego.

- Jakieś kwadrans temu…

- To dopiero teraz mnie budzicie? Przecież przez ten czas on mógł przelecieć ze dwadzieścia pięć kilometrów! Albo i lepiej.

- Ja nic nie wiem, towarzyszu majorze. Wiadomość dostarczono nam przed chwilą. Ja przekazuję natychmiast.

- Zarządzam alarm! Poderwać wszystkich! Sprawdzić obszar na południe od miasta. Bo przecież w mieście śmigłowca nie było. Nie dało by się go ukryć. I nikt by przecież nie wystartował z jakiegoś podwórka!

 

19.05.1945, godzina 01.33 - okolice Hirschberga.


- Jeżeli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach - Henryk już dwie minuty temu przypomniał sobie stare powiedzenie dziadka, gdy silnik „Kolibri”, zrazu niedostrzegalnie, a później coraz głośniej zaczął wydawać jakieś dziwne dźwięki. Pilotujący maszynę Rudolf usiłował co prawda opanować sytuację, zmieniając obroty wirników, ale po chwili obaj wiedzieli jedno. Trzeba natychmiast lądować! Maszyna walczyła jeszcze z grawitacją, ale spadek mocy był zbyt znaczny, a wibracje zbyt silne, aby ryzykować jakikolwiek dalszy lot. Zawiśli więc nad jakimś polem, ostro schodząc w dół. I zrobili to dosłownie w ostatniej chwili, gdyż na jakieś dwa metry przed lądowaniem silnik z okropnym zgrzytem nagle stanął, a maszyna ciężko rąbnęła o ziemię, miażdżąc podwozie i podłogę kadłuba. W mgnieniu oka Henryk poczuł ostry ból w kręgosłupie i dopiero po dłuższej chwili doszedł na tyle do siebie, że zdołał wygramolić się z kabiny. Gorzej poszło Rudiemu, któremu trzeba było pomóc opuścić maszynę.

- Jesteś cały?

- Chyba tak. Ale flaki to do tej chwili latają mi po brzuchu.

- Przeciążenie. Co najmniej parę „G”.

- Co za „G”?

- Teraz nie będę ci tłumaczył. Wystarczy, że przez moment mogłeś ważyć trzysta, albo nawet ze czterysta kilo.

- Przecież ważę siedemdziesiąt cztery…

- Nieważne. Będziesz mógł iść?

- Chyba tak. Już mi trochę lepiej.

- To dobrze. Ale co właściwie się stało ?

- Nie wiem. Pewnie coś się urwało lub zatarło. Ten silnik od początku był jakiś felerny. Już w Schweidnitz. A ja robiłem go tam po raz pierwszy.

- I jak widać po raz ostatni. Orientujesz się gdzie jesteśmy?

- Ta słaba poświata na północy, którą widzieliśmy przed lądowaniem, to Hirschberg. Niedaleko zalecieliśmy…

- Trudno. Dobre i to. Ale teraz nie ma już czasu. Trzeba stąd spieprzać.

- Idziemy razem?

- Willi mówił, że po części jesteś Czechem. Znasz czeski?

- Tak samo jak niemiecki.

- To lepiej się rozdzielić. Idź prosto na zachód. Może nawet zawadzisz o Czechy. Trafisz stąd do domu? Dasz radę?

- Tak. Już mi całkiem dobrze. A do domu w linii prostej mam stąd tylko ze sześćdziesiąt kilometrów. Nawet na piechotę, to najwyżej trzy dni.

- To trzeba jeszcze spalić „Kolibri”. Nie powinien wpaść w ręce wroga.

- Będzie widać dym. I płomienie.

- To dopiero najwcześniej za dwie godziny. Tu na razie nikogo nie ma. My przez ten czas oddalimy się o dobre dziesięć kilometrów. Otwieraj zbiornik paliwa. I dawaj zapałki - Henryk nie miał wątpliwości, co do słuszności wydawanych poleceń. Maszyna nie powinna wpaść w ręce Rosjan. Byli dla niego takimi samymi wrogami jak Niemcy. Wyciągnął z kabiny kawał brudnej i lepkiej od smarów szmaty. Skręcił ją w powróz i wsadził w otwór wlewowy. Błysnął ogień i powoli popełzał w stronę zbiornika.

- Spieprzamy!

            Już ze skraju pola obserwowali przez chwilę ciemny kształt śmigłowca i niewielki płomyk. Zniknął w pewnej chwili i już myśleli, że zgasł, gdy nagle ciemność zamieniła się w jaskrawą kulę ognia. Maszyny całkowicie nie rozerwało, ale zapłonęła od dziobu do ogona i nie mogło być wątpliwości, że nikt już nie będzie miał z niej żadnego pożytku. Taki ogień musiał nadtopić nawet blok silnika czy przekładnie.

- No! Załatwione. Teraz każdy w swoją stronę. I pamiętaj. Jakby co, nie znamy się. Nigdy nie byłeś w Waldenburgu, a w Wehrmachcie służyłeś jako zwykły mechanik. Masz stamtąd jakieś dokumenty?

- Tak - Rudolf poklepał się po kieszeni. - Mam książeczkę wojskową. Jako przydział jest tam wpisana kompania remontowa.

- No to się prawie nie pomyliłem. Trzymaj się tego, to powinieneś uniknąć kłopotów. Jakby co, twój oddział rozwiązano z końcem wojny i rozpuszczono was wolno. Teraz wracasz do domu. Unikasz i unikałeś ludzi, bo nie chcesz trafić do obozu jenieckiego i w ogóle boisz się Rosjan. Jasne?

 

Komentarze