Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 108

 

19.05.1945, rano - Waldenburg.


Już ustalili, skąd mógł startować śmigłowiec. Łąka, trzy kilometry od przedmieść, stara stodoła. Niby zamknięta, ale obok ślady kół. Świeże. Do kogo należy? Należała… Do ewakuowanych. Job twoju mat! Taka porażka.

Do tego jeszcze von Ardenne również wczoraj nie potrafił niczego rozpoznać. A może to, czego szukali z tym Niemcem, było poza Waldenburgiem? Może w Ludwigsdorf, dokąd obaj się dzisiaj wybierają? Może tam… Według ustaleń, działała tam kiedyś kopalnia, była elektrownia, działały zakłady produkujące materiały wybuchowe i amunicję. A na razie - Rogozin ciężko westchnął. Już miał meldunek spod Hirschberga. „Kolibri” doszczętnie spalony, dodatkowo wybuch benzyny ze zbiornika częściowo rozerwał maszynę. Nie było nawet co zbierać. A pilot zniknął. Albo też i pasażer. Bo maszyna była dwuosobowa. I nikt nie wie, czy było ich dwóch, czy tylko jeden. Wysłał tam już dowódcę pierwszego plutonu i zobaczy co z tego wyniknie. Ale generał i tak będzie wściekły.

 

            19.05.1945, południe - Hirschberg.


Najłatwiej zniknąć w tłumie. Wierny tej zasadzie Henryk już z rana dotarł do miasta i wmieszał się między ludzi na ulicach. Zaopatrzony w żywność, którą przed wylotem zapobiegliwie wyładował starą torbę, nie wyróżniał się spośród innych. Żarcie w konserwach pochodziło jeszcze z „Centrum”, bo u kowala jadł przecież tylko to, co ugotowano w domu. Z tym co teraz miał przy sobie, spokojnie można było przeżyć nawet z pięć czy sześć dni. Ale co potem? Zobaczy się. Na razie zaś trzeba było znaleźć jakieś puste mieszkanie, jakiś chociażby tymczasowy dach nad głową. W kolejce przed piekarnią, gdzie z polecenia tymczasowych władz sprzedawano po jednym bochenku chleba na osobę, usłyszał, że takich lokali jest sporo. Ponoć z Hirschberga uciekło mnóstwo ludzi, na czele z burmistrzem nominowanym jeszcze przez NSDAP. Teraz jest Rada Miasta, złożona z niemieckich komunistów i socjaldemokratów. Okazało się też, że dalej ważne są reichsmarki. Sięgnął więc do ukrytej kieszeni po zabrane jeszcze z „Centrum” pieniądze. Miał ich przecież cały plik i żeby je dyskretnie wydobyć, odszedł na bok, aby się nimi zbytnio nie afiszować. Kto wie, czy nie skusiły by jakichś bandziorów… Co prawda, dwóm czy trzem raczej spokojnie dałby radę, ale po co bez potrzeby prowokować los i zwracać na siebie jakąkolwiek uwagę? Kupił zatem ten przydziałowy bochenek chleba i ruszył zaraz na poszukiwania, unikając śródmieścia i częstych w tej okolicy sowieckich patroli. Na przedmieściach znalazł opuszczoną i rozszabrowaną niewielką willę. Drzwi dało się prowizorycznie domknąć, okna były jeszcze całe. Zagospodarował się w niej po cichu i sprawdził otoczenie. Na sąsiedniej posesji stał niepozorny i nie rzucający się w oczy, mały, jednorodzinny dom. Później się zobaczy, czy ktoś tam jest. A na razie trzeba się przespać. Ale czujnie.

 

19.05.1945, wieczór - Waldenburg.

 

Dzisiejsze poszukiwania z von Ardenne znów nic nie dały i teraz Rogozin wyglądał tak, że podwładni już z daleka woleli schodzić mu z drogi. Przyszedł też meldunek z Hirschberga. Nic, co by mogło ich naprowadzić na jakikolwiek ślad. Więc generał nogi z dupy im powyrywa. A góra generałowi… Na uspokojenie wypił duszkiem pół szklanki wódki, przegryzł chlebem z tuszonką i zastanowił się chwilę. Trzeba zachować spokój. Nawet pozorny. Bo czeka go jeszcze kolacja z von Ardenne. Oczywiście, tak jak i wczoraj pogada z nim o Heinrichu Reschke, o jego pracach i doświadczeniach. Zwyczajach, skłonnościach czy przyzwyczajeniach. O sytuacji rodzinnej, powiązaniach służbowych i towarzyskich. Oraz o tym, gdzie ewentualnie mógłby się zaszyć. A jutro pod wieczór mają przyjechać do niego profesorowie z Moskwy. Diabli ich nadali. I co on im powie? Co pokaże? Niech to szlag!

 

20.05.1945, wcześnie rano - Waldenburg.


Wstał podenerwowany. Drżały mu ręce i sam już nie wiedział, czy z nerwów, czy z nadmiaru alkoholu. Niby z von Ardenne wypił niewiele, ale później na kwaterze… A może to nie to? Pił już nieraz znacznie więcej. Więc co? Przypomniał sobie wieczorną rozmowę. Już wtedy poczuł niepokój. Dlaczego? Rozmyślania przywołały sen i Rogozin aż się wstrząsnął. Śnił mu się Reschke! Ten z fotografii. A później jakoś tak płynnie oraz niespodziewanie  zmienił się w polskiego kowala i nagle jakby go prąd przeszedł. Przecież… To od chwili, kiedy go zobaczył, był taki zdenerwowany i zaniepokojony. Nie wiedział dlaczego. Ale teraz…

            Rzucił się do swoich rzeczy. Jeszcze raz położył przed sobą fotografię Henryka. Przełom lat 20 i 30 - tych. Ale gęba jakaś taka podobna. W wyobraźni dołożył dłuższe włosy, wąsy i bródkę. Jakby ten... Wysoki, mocno zbudowany, jak już wcześniej udało się im ustalić. Ale przecież nie miał pod lewą pachą tatuażu SS z grupą krwi, ani też blizny po jego usunięciu. W dodatku, czy doktor fizyki umiałby wykuć podkowę i podkuć konia? No przecież chyba nie… A może jednak?

            Zerwał się, wciągnął na siebie bluzę mundurową, założył pas z koalicyjką i pistoletem.

- Dyżurny! Za pięć minut pierwszy pluton ma być gotowy do akcji. Jedziemy do kowala!

 

20.05.1945, dwadzieścia minut później - Waldenburg, dom kowala Amplera.


Nie ma go! Wyparował! I Rogozin na samą myśl o tym, prawie się zapienił.

- Gdzie, kiedy?

- Trzy dni temu - Ampler, jeszcze pod lekkim działaniem środków nasennych nawet nie mrugnął okiem i spokojnie kontynuował. - Wziął swój tobołek i powiedział, że jedzie po żonę. Jak ona się zgodzi, to tutaj przyjadą i osiądą. To chyba dobry człowiek. Może nie wygoni na poniewierkę.

- Dobrze go znasz? Od kiedy u ciebie pracował?

- Był tu niespełna dwa tygodnie. Chyba od piątego maja - Ampler nie ryzykował i w tej kwestii postanowił powiedzieć prawdę, tak, jak to już wcześniej ustalili z Henrykiem. Ładnie by się wkopał, gdyby jego słowa skonfrontowano ze świadectwem sąsiadów. Przecież jego prawdziwy robotnik przymusowy był zaledwie średniego wzrostu brunetem. W dodatku naokoło wszyscy wiedzieli, że mu go zabrano i to już półtora miesiąca temu.

- Jak to od piątego maja? Nie od stycznia?

- Nie, panie oficerze. Do początku kwietnia miałem innego. A ten sam do mnie przyszedł na początku maja.

- Jak to przyszedł? Tak sobie, sam, z własnej woli? To dlaczego go przyjąłeś?

- Nie miałem wyboru. Wiedziałem, że za kilka dni Rzesza upadnie. A on był wielki i silny. Powiedział, że łeb mi ukręci, gdybym spróbował wydać go władzom. Oczywiście, wówczas chodziło o niemieckie władze. Tym bardziej, że teraz podobno ma tu być Polska.

- Wspominał coś o sobie? Wiesz, kto to był?

- Powiedział, że pracował gdzieś w tych górach, uciekł stamtąd i że nazywa się Gregor Beresch. Ale mówił to miękko. Tak po polsku. Ja nie potrafię tego powtórzyć.

- Rozmawialiście po polsku?

- Nie. Ja nie znam tego języka. Rozmawialiśmy po niemiecku.

- Czyli znał niemiecki?

- Tak. Przecież był z Posen. Przynajmniej tak twierdził. A to miasto przed poprzednią wojną należało do Rzeszy.

- Mówił gdzie tam mieszkał?

- Nie. Ale mówił, że po ciężkich walkach miasto pewnie jest zniszczone. Więc tu im będzie lepiej. A jego żona też podobno pracowała przymusowo. W jakimś majątku ziemskim pod Posen. Miała tam na niego czekać po wojnie.

- Cholera jasna! Zostawił jakieś rzeczy, dokumenty?

- Nic.

- Uważaj Frycu… Zaraz przeszukamy dom. I jeżeli coś znajdziemy…

- Ja naprawdę nic nie wiem. Zabrał wszystko do tobołka.

- Zobaczymy. Przeszukać dom! Przyprowadzić tu wszystkich, których znajdziecie. Szukać dokumentów w języku polskim lub niemieckim. Fotografii. Broni.

 

            Piętnaście minut później wiedział, że przegrał. Nic nie znaleźli. Ani ludzi, ani broni, ani fotografii czy dokumentów, które dotyczyły by kogoś innego, niż stojący przed nim kaleki kowal i jego rodzina.

- Masz szczęście Frycu! Ale jeszcze nie do końca. Posłuchaj teraz uważnie, bo nie mam ochoty dwa razy powtarzać. Masz tu siedzieć i czekać na tego Beresia. Gdyby w międzyczasie były jakieś wysiedlenia, masz przyjść do Komendy Miasta i pytać o majora Rogozina. Wystawię wtedy papier, że możesz tu zostać. Ale pod jednym warunkiem. Gdyby on się tu pojawił, muszę natychmiast o tym wiedzieć. Bo inaczej kula w łeb! Jasne?

 

20.05.1945, rano - Hirschberg.


Jeszcze wieczorem, w domu obok widział Henryk przez chwilę zapalone światło. Przemknęła mu też sylwetka mężczyzny w średnim wieku i młodej kobiety. A potem ten mężczyzna kilkakrotnie wkładał i zdejmował okulary, robiąc przy tym różne dziwne miny. Przed lustrem! Pasowało by to do jakiejś kobiety, ale facet? Żeby tak się mizdrzył do swojego wizerunku? To dziwne. Boją się? Ukrywają? Nie będzie wnikał. Ma swój prywatny, osobisty i ostateczny cel. Do Trudy! I tylko to się liczy. Tylko dlaczego ten facet w okularach wydał mu się jakoś tak dziwnie znajomy?

            Nie był w stanie rozstrzygnąć i na razie dał sobie z tym spokój. Może później coś skojarzy. Na chwilę obecną zaś, postanowił zaczekać. Przyczaić się z tydzień czy dwa. Tutaj. Lasy na pewno przecież przeczesują. Szukają pilota „Kolibri” i jego ewentualnego pasażera. Więc lepiej niech się zmęczą. Zniechęcą. Odpuszczą. Dopiero wtedy wyruszy dalej.

 

20.05.1945, rano - Waldenburg.


Rogozin sam w końcu złapał się na tym, że już od dobrej pół godziny krążył po pokoju jak tygrys w klatce. Co jeszcze można zrobić? Chyba tylko wysłać do Poznania jednego z dowódców plutonów. Z kilkoma ludźmi. Jeżeli ocalały tam jakieś miejskie archiwa, to powinny być i księgi meldunkowe. Trzeba zobaczyć, czy widnieje w nich Grzegorz Bereś, czy też jest to postać całkowicie fikcyjna. Jeżeli istnieje, to udać się pod ten adres, sprawdzić mieszkanie. Rozpytać sąsiadów, ale dyskretnie. Jeżeli mieszkanie stoi puste, pewnie przyjdzie założyć kocioł i zaczekać na tego Beresia. Niestety, wbrew obowiązującym ich wszelkim regułom i zasadom, wszystko to będzie musiało się odbyć przy użyciu i współpracy polskich towarzyszy z Urzędu Bezpieczeństwa. Bo jakby co, Polak Rosjanina wyczuje przez ścianę i wtedy guzik z najbardziej nawet misternych planów. A cel jest najważniejszy. Więc trzeba założyć kocioł i być cierpliwym. Na tydzień, a jak trzeba będzie, to nawet na dwa lub trzy. Pod przykrywką. I wtedy się zobaczy, co z tego wyjdzie.

 

Komentarze