Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 109

 

22.05.1945, rano - Hirschberg.


Ukrycie ukryciem, ale jeść też trzeba, więc Henryk ponownie wybrał się po chleb. Wracał właśnie z bochenkiem pod pachą, gdy przechodząc obok sąsiedniego domu, prawie zderzył się z wychodzącym stamtąd mężczyzną.  I jak piorun z jasnego nieba, w ułamku sekundy spłynęło na niego nagłe olśnienie.

- To pan? Herr gauleiter? Obergruppenführer Hanke?

- Nie rozumiem. Czego pan ode mnie chce? Pan mnie musiał z kimś pomylić!  - odpowiedź była prawie natychmiastowa, ale głos mężczyzny wyraźnie zadrżał.

- Nie pomyliłem. Pamięta pan jesień ubiegłego roku? Byłem wtedy w Breslau, u gruppenführera Sporrenberga. Mieliśmy omówić pewne zadania, a on był akurat umówiony z panem. Zabrał mnie wtedy z sobą. Tam się poznaliśmy. I nie jest to żadna pomyłka, herr gauleiter.

- Nie przypominam sobie…

- Proszę nie udawać. Podejrzewam, że obaj jesteśmy w identycznej sytuacji i powinniśmy sobie pomagać.

- A pan to niby chce mi pomagać?

- Jak już powiedziałem. Obaj powinniśmy. Ja panu, a pan mnie. W końcu obaj wiernie służyliśmy III Rzeszy. Pan jako gauleiter i obergruppenführer, ja niżej i gdzie indziej, ale tak samo.

- A tak… Rzeczywiście. Coś tam sobie przypominam - Hanke przestał wreszcie udawać durnia. - Był pan wtedy chyba sturmbannführerem i prowadził jakieś tajne badania mające ocalić Rzeszę. Tak tajne, że nie mógł na ten temat nic powiedzieć. Nawet mnie.

- Niestety…

- Ale teraz sytuacja się zmieniła. Jestem ostatnim reichsführerem III Rzeszy.

- Jak to? Od kiedy?

- Od 29 kwietnia, choć dowiedziałem się o tym dopiero parę dni później. Himmler zdradził i führer go zdymisjonował. Pozbawił wszelkich tytułów i odznaczeń. A po nim zostałem ja!

- Gratuluję, reichsführer…

- Niech się pan nie wygłupia. To już przeszłość. A teraz musimy się kryć jak szczury. A przy okazji… Gdzie pan mieszka ?

- Tak się przypadkiem złożyło, że w sąsiednim domu.

- Sam?

- Jak najbardziej.

- A ja z sekretarką.

- Widziałem, dwa dni temu.

- Więc wie pan więcej niż myślałem… Ale nie rozmawiajmy tak na ulicy. Lepiej, żeby nikt nas nie skojarzył. Chodźmy do mnie. Poczęstuję pana koniakiem.

 

            Minutę później Henryk przeszedł przez drzwi domku, gdzie zastał młodą kobietę o nieprzyjaznym wyrazie twarzy i taksującym go wzroku.

- To moja sekretarka - przedstawił ją Hanke. - Panna… Hilda. A to… Przepraszam, ale nie przypominam sobie pańskiego nazwiska.

- To nieważne. Czasem lepiej zapomnieć. Nie wiedzieć. Ja się nie pytam, jak pan się teraz nazywa, więc proszę nie pytać i mnie. Jak to mówią - „mniej wiesz, krócej będziesz przesłuchiwany”. A na razie, proszę mi mówić Alfred.

- No tak… Więc jakie ma pan dalsze plany?

- Plany? Na pewno nie zamierzam zostać tutaj. Trzeba iść na zachód. Do strefy amerykańskiej czy angielskiej. Nie zdradzić swojej tożsamości i nie dać się złapać ani umieścić w jakimś obozie jenieckim.

- A tatuaż SS?

- Usunąłem - Henryk skłamał bez zmrużenia oka. - Mamy przecież świetnych chirurgów. Wycięli co trzeba, naciągnęli skórę. Założyli mały szew. Zrosło się już i pozostał tylko niewielki ślad. Podobno jeszcze trochę i całkiem zniknie. A pan usunął już swój?

- Niestety. Nie było okazji. Myślałem o tym, aby imitować jakiś postrzał, ale to ryzyko i zostawia ślady.

- Musi pan to zrobić. Jak najprędzej. Bo ktoś, kiedyś, każe panu zdjąć koszulę i pokazać ramię. A wtedy może nie być litości!

- Wiem. A propos… To jakie badania pan wtedy prowadził?

- Zostawmy to, reichsführer. Skoro zabrakło czasu i nie zostały one ukończone ani wykorzystane, to nie ma o czym mówić. Zastanówmy się teraz, co dalej. Wiemy, co powinniśmy zrobić. Ale czy ma pan jakiś konkretny plan?

- Mam człowieka. Zaufanego członka partii z Grottkau. Teraz organizuje trasę przerzutową na zachód. Nawiązał już kontakty z miejscowym Werwolfem. Pomoże nam. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, to go pan pozna.

- A środki finansowe? Ma pan jakieś?

- Coś tam mam… - Hanke wolał się nie przyznawać, że wywiózł z Breslau teczkę wypchaną pieniędzmi z miejskiej kasy NSDAP i sporo złotych precjozów zagarniętych od kilku najzamożniejszych jubilerów w mieście. A jeszcze skarby wcześniej zabezpieczone i ukryte w jego majątku… Ale one, jak na razie są nie do ruszenia. Dopiero, jak się to wszystko wyjaśni i uspokoi. Nie teraz.

- Ja też coś tam mam. A dokumenty? Ma pan jakieś, reichsführer?

- No, chyba pan nie myśli, że jestem na swoich. Pan też chyba nie?

- Właśnie. Obaj więc mamy inne tożsamości i dla bezpieczeństwa nie powinniśmy ich nawet znać. Bo jakby co, to knut moskiewskiego oprawcy zmiękczy nawet dupę reichsführera.

- Proszę sobie nie pozwalać. Udam, że tego nie usłyszałem. Ale co dalej?

- Ja chcę zaczekać jeszcze z tydzień czy półtora. Później ruszam przed siebie. Indywidualnie. Chyba, że lepsze okażą się pańskie kontakty z Werwolfem, jakieś szlaki przemytnicze…

- Jeszcze nie istnieją. Ale za dwa tygodnie powinny być już pierwsze efekty. Nie zaczeka pan?

- Pomyślę. Jeżeli miałoby to być jakoś porządnie zorganizowane… A na razie, może napijmy się?

 

23.05.1945, popołudnie - Waldenburg.


Właśnie przyszedł meldunek i Rogozin powoli zaczął odzyskiwać nadzieję. W księgach meldunkowych Poznania widnieje Grzegorz Bereś! Zapis był jeszcze polski, sprzed wojny. I nazwa ulicy również. Później dopiero ją przekreślono i zapisano po niemiecku. Ale to postać rzeczywista. Był numer jego domu i mieszkania, więc pospiesznie wyselekcjonowana spośród towarzyszy z polskiego Urzędu Bezpieczeństwa grupa, poszła właśnie tam. Dom był nieco zniszczony po walkach o miasto, ale stał i będzie się nadawał do ponownego zamieszkania. Wykonano też stosowne  rozpytania. Znaleziono starsze małżeństwo, które pamiętało rodzinę Beresiów. Rodziców rozstrzelano już na początku okupacji, bo stary Bereś był kiedyś powstańcem wielkopolskim. A młodszy… No cóż. Nie wiedzą, czy był żonaty. Wiedzą, że zabrano go do Niemiec, na roboty przymusowe. Jakoś tak, zaraz na początku 1941 roku. To wszystko.

            Niby niewiele, ale mózg od razu zaczął Rogozinowi intensywnie pracować. Więc Grzegorz Bereś jednak istnieje! Albo też istniał. A skoro to postać autentyczna, to jest szansa, żeby go dorwać. I jeżeli tylko nie ma esesmańskiego tatuażu, to nie ma powodu, aby mu nie wierzyć. Sąsiedzi też przecież powinni go poznać. Ale wtedy i tak będzie musiał wyjaśnić to dziwne nieporozumienie, czy też raczej rozmyślne matactwo… Bo przecież stycznia z majem nie sposób pomylić. Więc niewątpliwie ma coś do ukrycia i trzeba poznać tę jego tajemnicę. Nawet gdyby przyszło wytłuc ją z niego pałką. No, chyba, że kowal kłamał, choć Rogozin w głębi serca w to nie wierzył. Zresztą, skonfrontował jego opowiadanie z przeprowadzonymi na gorąco przesłuchaniami okolicznych mieszkańców. Wszystko się zgadzało. A co do Reschke? Nie słyszał, aby ktoś z SS nie miał pod lewą pachą tatuażu z grupą krwi. Więc ten też musi go mieć. Albo bliznę po jego usunięciu. Ale ten, który podawał się za Beresia, jej nie miał. A jeszcze ręce… Naukowiec nie będzie miał rąk robotnika, w przeciwieństwie do kowala Beresia, który przy okazji udowodnił, że znakomicie zna się na tej robocie. Czy naukowiec umiał by wykuć podkowę i podkuć konia? Wątpliwe. Więc co tu jest grane? I dlaczego wciąż czuje jakiś dziwny niepokój?

            Kwadrans później podjął ostateczną decyzję. W mieszkaniu natychmiast zrobić kocioł. Wprowadzić co najmniej dwóch ludzi, niby ojca i syna. Aby nie wzbudzać podejrzeń, z funkcjonariuszy polskiego Urzędu Bezpieczeństwa, których może mieć bez problemów. Niech się zasadzą na Beresia. Jeżeli się pojawi i będzie chciał ich z mieszkania wyrzucić, to znaczy, że to autentyczny Polak i trop jest błędny. Chociaż i tak trzeba będzie go zatrzymać. A jeżeli będzie uciekał… Wtedy też, i to za wszelką cenę trzeba go ująć. Posiedzi, skruszeje, dostanie po ryju i zobaczymy co wtedy nam powie. A jeżeli byłby to jeszcze sam Heinrich Reschke… 

 

25.05.1945 - Hirschberg.


Penetrując kilka opuszczonych domów Henryk znalazł rower. To bardzo cenne znalezisko. Daje pewną niezależność i sporą mobilność na dłuższych dystansach, ale czy zaraz i przy pierwszej kontroli nie zabiorą go ruscy? Tak, jak wszystkim dookoła zabierają zegarki? Trudno. Ile dojedzie, tyle dojedzie. Na razie zaś, rower trzeba ukryć i czekać na dalszy rozwój sytuacji. W swych poszukiwaniach trafił też na miejsce jednej z filii byłego już obozu „Gross - Rosen”, gdzie wśród połamanych drewnianych prycz wciąż jeszcze poniewierały się porzucone ubrania więźniów. Wybrał więc i dopasował sobie kurtkę, spodnie oraz czapkę. Przyniósł ten łup do willi i najpierw wyprał. A później się zastanowił. Jest koniec maja i idzie lato. Więc czapka raczej będzie niepotrzebna. Jeszcze w Waldenburgu widział na ulicach sporo ludzi w więźniarskich pasiakach, ale tu już rzadziej. Załatwili sobie, zrabowali czy też wyszabrowali cywilne ubrania. Zrezygnował więc także ze spodni. Zostawił jednak pasiastą kurtkę, którą postanowił nosić pod marynarką. Zbyt ostentacyjnie nie rzucała się w oczy, a wskazywała na status danej osoby, przy okazji czasem jeszcze budząc autentyczne współczucie u zwycięzców. A do tego mocne, autentyczne papiery… Czegóż chcieć więcej? - Czego? - zastanowił się przez chwilę. – Lepszego niż stary rower, szybszego, pewnego i bezpiecznego środka komunikacji. Ale to marzenie ściętej głowy. Przemyślał też sprawę dalszej podróży. Łachy na wygląd muszą być stare i brudne, chociażby po wierzchu i w sztuczny sposób. Wtedy nikogo nie skuszą. Tu zostawi też plecak, prowizorycznie przerobiony i dotychczas imitujący poniszczoną torbę. Zrobi sobie tylko worek ze starego materiału, związany u góry sznurkiem, jak to już podpatrzył u sowieckich żołnierzy. I nic trefnego w worku czy kieszeniach. Łyżka, chleb, dokumenty, ewentualnie jakaś konserwa czy cebula. To wszystko. Pieniądze wszył pod więzienny drelich, złote obrączki i sygnety również. Walthera 6.35 - mm ukrył w wewnętrznej kieszeni luźnych spodni, wszytej z tyłu, pod paskiem. Trudno go było szybko wydobyć, ale też i trudno było się zorientować, że w ogóle posiada jakąś broń. Zegarek też zostawi. Lepiej nie mieć nic, co na pierwszy rzut oka mogłoby u sowietów budzić jakiekolwiek  podejrzenia czy też chęć posiadania. Wtedy jest szansa.

 

26.05.1945, wieczór - Waldenburg.


Fotografia, którą Rogozin położył przed sobą, przedstawiała około trzydziestopięcioletniego mężczyznę. Z poważnym wyrazem twarzy stał w jakimś atelier, trzymając becik z kilkumiesięcznym dzieckiem na rękach. Na odwrocie, w języku polskim, widniał wyblakły już nieco napis. „Wujkowi Grzegorzowi, na pamiątkę mojego Chrztu Świętego, chrześnica, mała Justynka. Poznań, 29 listopad 1938 rok”.

To było jak żyła złota! Beresia dotychczas nie dopadli, ale w jego zrujnowanym mieszkaniu znaleźli kilka zdjęć, które natychmiast mu przesłano. Wśród nich również to, które właśnie leżało przed Rogozinem. Aż wziął lupę, aby lepiej przyjrzeć się tej postaci. Twarz podobna do fotografii, którą dostali parę miesięcy temu. Właściwie, prawie taka sama, tylko parę lat starsza. Czy to naprawdę jest możliwe? Ten sam człowiek z którym niedawno się spotkał, czy też nie? Raport z Poznania mówił, że według sąsiadów Bereś był dość wysoki. Ogarnął wzrokiem sylwetkę, oceniając wzrost i budowę ciała. „Wujek Grzegorz” z fotografii nie wyglądał na osiłka, podobnego do tego z kuźni. Ale marynarka maskowała ramiona, a becik zasłaniał klatkę piersiową. Więc ten, czy może nie ten? Starannie obejrzał zdjęcie, szukając jakichś elementów pozwalających ocenić wzrost, ale takowych nie znalazł. Nie było żadnego punktu odniesienia, ale myśl, która Rogozinowi właśnie w tej chwili przyszła do głowy sprawiła, że aż wstał z krzesła. Oczywiście! Trzeba wrócić do źródła. Do Colonnowskiej! Tam, gdzie urodził się Henrich Reschke. W styczniu, gdy znaleźli się w tej miejscowości, nie było z kim rozmawiać. Ale teraz… Przecież Niemcy po wcześniejszej ewakuacji dość gromadnie wracali. Więc prawdopodobnie będzie kogo przydusić. A może jeszcze da się dorwać jakieś dokumenty czy fotografie? A może nawet wrócił tam ktoś z rodziny Reschke?

Ożywiony tą wizją podszedł do telefonu. Zastanowił się jeszcze przez chwilę. Z szoferem, czy samemu? Nie… Lepiej jechać samemu. Po co mieć ze sobą kogoś, kto potem gdzieś wyżej i za plecami, może złożyć jakiś raport. Jeżeli będzie sukces, nie będzie go z nikim dzielił. A jeżeli porażka, lepiej, aby nikt o niej nie wiedział. Podniósł więc słuchawkę, wykręcił numer i wydał krótkie polecenie. 

- Jutro, godzina ósma, zatankowany samochód do mojej dyspozycji.

 

26/27.05.1945, noc - Hirschberg.


Przykleili już siedem ulotek, zostały jeszcze trzy. Wolfgang Aust trzymał pędzel i puszkę z klejem, jego kompan wyciągał z kieszeni kolejne kartki, prostował je i przykładał do lepiącej się powierzchni. Dobrze im szło, choć było to dopiero ich pierwsze prawdziwe zadanie. Pierwsze w miejscowej grupie Werwolfu, do której już od ponad dwóch miesięcy obaj należeli. Wolfgang znów się rozejrzał i przez chwilę spojrzał na nieco krzywo przyklejony tekst. Znał go na pamięć, ale odczytał raz jeszcze. „Dolny Śląsk był, jest i pozostanie niemiecki. Precz z sowieckimi i polskimi okupantami! - Werwolf”. Obserwował jeszcze jak jego kompan usiłował wyprostować świeżo przyłożoną do muru ulotkę, gdy nagle zza pobliskiego rogu, jakby znikąd, wyszedł sowiecki patrol. I nie upłynęła nawet sekunda, gdy usłyszeli gromki okrzyk. - „Stoj! ”. „Ruki w wierch! ”.

 

Komentarze