Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 119

 

16.06.1945, wieczór - zamek Fürstenstein.


            Ukarzą, czy nie ukarzą? Oto jest pytanie! Bo przecież nie bez kozery generał kazał dostarczyć do kontroli akta prowadzonych przez siebie spraw oraz sprawozdania z dokonywanych tutaj przez pięć tygodni czynności. Rogozin pisał więc całe popołudnie, wieczór, noc i przedpołudnie, aż wreszcie zdał papiery w kancelarii i przed trzynastą położył się na trzy godziny. Niewiele to dało i sińce pod oczami wyraźnie wskazywały, że nie był to żaden odpoczynek.

            Trudno! Co będzie, to będzie. W fatalnym nastroju dopiął ostatni guzik munduru, włożył czapkę na głowę i udał się na zamek.

 

- Towarzyszu generale, major Walery Rogozin melduje się na rozkaz!

- Spocznijcie majorze - głos generała był jakiś nijaki. - Przejrzałem wasze sprawozdania, akta i w zasadzie większych zastrzeżeń nie mam. Robiliście co mogliście i co do was należało. Niemniej jednak nie wszystko wam poszło jak trzeba. Pierwsza sprawa to ta nowa maszyna pionowego startu i lądowania. „Kolibri”. Była pod waszym nosem i nie zdołaliście jej przechwycić.

- Towarzyszu generale. Teren duży, trudny, zalesiony i…

- Nie przerywać! Nie odnaleźliście też piątego wejścia, tego tajnego w kompleksie „Wolfsberg”. A przecież tam właśnie zniknęli niemieccy naukowcy, na czele z tym doktorem, no, jak mu tam…

- Reschke, towarzyszu generale.

- A tak, rzeczywiście. A my nadal nic o nim, ani o tych co tam weszli, nie wiemy. Nie wiemy nawet kiedy wyszli, ani co tam robili. A nawet, czy w ogóle stamtąd wyszli!

- Ująłem to w swoim sprawozdaniu. Projekt był supertajny, świadków nie było.

- Świadków nie było, a niepowodzenie jest. Niby nie ma w tym waszej winy, ale… Tak samo jak z tym von Ardenne. Woziliście go po Waldenburgu i okolicach przez całe pięć dni. I nic. Nie sądzicie, że wodził was za nos?

- Według naszych uczonych, którzy tu przyjechali, to nie. A to przecież nie tylko wybitni fizycy, jak profesorowie Florow czy Arcymowicz. Dołączyliśmy też do tej ekipy psychologa. W jego opinii von Ardenne bardzo się starał. Ale wiecie, towarzyszu generale, jak to było z jego pracą tutaj.

- Tak, czytałem. I być może tu naprawdę nic więcej nie można było zrobić. Ale są też inne sprawy. Według sprawdzonych ustaleń, tuż przed naszym wkroczeniem na te tereny, na lotnisku Schweidnitz wylądował Fieseler „Storch” z ostatnim reichsführerem SS na pokładzie. Z Karlem Hanke. To właściwie wasz teren. A ten Hanke rozpłynął się jak w wodzie.

- Ale jeszcze przed zajęciem tych terenów przez nas.

- Niby tak, ale wy nie wpadliście na żaden jego trop… Milczycie? Słusznie, bo i tutaj się nie popisaliście. Macie co prawda pewne osiągnięcia. Zabezpieczyliście zamek Fürstenstein i dość ciekawe archiwa. Różnymi metodami pozyskaliście do współpracy kilku Niemców i poprzez nich wgryzacie się w struktury miejscowego Werwolfu. To się chwali, ale inni też to robią. Dokonaliście nawet odkrycia kilku innych, wcześniej nieznanych i  zagadkowych kompleksów czy obiektów w Górach Sowich. Sprawdzacie je po kolei i na bieżąco. Brawo! Ale to wszystko mało i ktoś mógłby wam zarzucić, że mogliście zrobić więcej. A przy okazji - generał przerzucił na biurku kilka papierów - wyjaśnijcie mi, o co chodzi z tym Beresiem? Dlaczego go szukacie? I to tak jakoś jakby nieoficjalnie? Bo papiery w tej sprawie wyglądają mi na niekompletne…

            Rogozin wziął głęboki oddech. Był już prawie pewien, że ta sprawa utonie w morzu papierów, ale jak widać, przed czujnym okiem generała nic ukryć się nie dało. A przynajmniej oficjalnie.

- A więc?

- Towarzyszu generale. To taka nietypowa sprawa, praktycznie oparta tylko na mojej intuicji.

- Do rzeczy Rogozin. Mnie nie interesuje wasza intuicja. Mnie interesują fakty.

- Już wyjaśniam, towarzyszu generale. Po zajęciu tego terenu okazało się, że zostało tu sporo Niemców. Nie mieli się już gdzie ewakuować. Miedzy innymi został też pewien kowal, mający polskiego robotnika przymusowego. Właśnie tego Grzegorza Beresia. Moi ludzie - tu Rogozin przemilczał, że i on tam był - trafili do tej kuźni prowadząc poszukiwania trzech naszych żołnierzy, którzy zniknęli podczas patrolu.

- Z tego co pamiętam, to dotychczas ich nie odnaleziono?

- Tak jest, towarzyszu generale. Moi ludzie rozpytywali i legitymowali miejscowych mężczyzn, a wśród nich i tego Polaka. Przy okazji, jednemu z naszych podkuł konia, bo podkowa odlatywała. W kilka dni później ten Bereś zniknął. Zaraz po tym, jak odleciał „Kolibri”.

- Myślicie, że mógł być pilotem lub pasażerem?

- Nie wiadomo - Rogozin użył tego słówka, które brzmiało znacznie lepiej, niż proste „nie wiem”. - W każdym razie zniknął. A z postury i jasnych włosów był jakby podobny do tego poszukiwanego przez nas doktora, Heinricha Reschke.

- To nie sprawdziliście go szczegółowo?

- Był sprawdzany bezpośrednio i na miejscu. Papiery miał autentyczne, a w każdym razie na takie wyglądały. Swobodnie mówił po polsku. Żołnierze kazali mu też zdjąć koszulę. Nie miał tatuażu SS, a ręce miał robotnika. Duże, przyzwyczajone do pracy fizycznej. No i fachowo podkuł konia.

- Coś jeszcze?

- Rzekomo był z Poznania i tam też miał się udać. Zrobiliśmy stosowne sprawdzenia. Okazuje się, że to postać autentyczna. Znaleźliśmy też jego mieszkanie, gdzie urządzono kocioł. Sprawdziliśmy sąsiadów. Pamiętali go. Ale jak na razie tam nie dotarł.

- Mógł zmienić plany, zginąć po drodze, czy coś…

- Mógł. Ale ja nie bardzo wierzę w takie przypadki. Więc profilaktycznie wysłałem powiadomienia do naszych placówek. Nawet na linię demarkacyjną. I nic. Nie chciałem oczywiście zdradzać charakteru naszych zainteresowań, więc napisałem, że prawdopodobnie zbrodniarz wojenny i to na fałszywych papierach. Ale, jak już zaznaczyłem, opierało się to na mojej intuicji. Nie mam żadnych dowodów, że to mógł być on.

- No dobrze. Staracie się i temu nikt nie zaprzeczy. Ale coś mi w tej całej historii nie pasuje. Mówiliście, że dobrze znał język polski i że podkuł konia. To co? Trafił nam się Niemiec poliglota? W dodatku doktor fizyki będący jednocześnie kowalem? Nie macie zbyt bujnej wyobraźni majorze?

- Przepraszam towarzyszu generale. Może byłem zbyt gorliwy - Rogozin nie zamierzał wtajemniczać generała w całość swych działań i przekonań. Dopiero by było, gdyby przyznał, że stał z poszukiwanym twarzą w twarz i go po prostu wypuścił!

- Niech wam będzie. A swoją gorliwość będziecie teraz wykazywać gdzie indziej.

- Jestem odwołany?

- W pewnym sensie tak. Ale do najważniejszego zadania waszego życia. Stosowne rozkazy i dokumenty już czekają na was w kancelarii. Wszystkie dotychczasowe sprawy i papiery jeszcze dziś wieczorem przekażecie swojemu zastępcy. A jutro z rana wyjeżdżacie do Poczdamu. Wkrótce nastąpi tam spotkanie towarzysza Stalina z tym nowym amerykańskim prezydentem Trumanem i angielskim premierem Churchillem. Dołączycie do zespołu mającego chronić towarzysza Stalina i zwalczać szpiegów. Nawet angielskich i amerykańskich, tych naszych jeszcze aktualnych, niby sojuszników. Czyli znów czynić to, do czego powołano naszą służbę. „Smiert szpionam” towarzyszu majorze! 

- Tak jest, towarzyszu generale!

- No! I pamiętajcie. Poleciłem was osobiście do wykonania tego zadania. Mimo waszych ostatnich niepowodzeń. Jeżeli zawiedziecie, nie ochroni was żadna siła. Czy to jest jasne?

 

                              Rozdział IV

 

                        Spotkanie z diabłem.

 

17.06.1945, poranek - Góry Hartzu.


            Samochód, który dowiózł tu Henryka i Modera, pozostał przy skraju pola. Teraz przesiedli się do zaprzężonej w dwa konie bryczki i zagłębili w leśne dukty. Milczący woźnica, w zaskakująco ciepłej jak na tę porę roku kurtce i starym kapeluszu na głowie, prowadził do celu prosto i pewnie. Tak przynajmniej wydawało się do momentu, gdy Henryk skojarzył, że już po raz drugi widzi charakterystyczny krzak jałowca i ten sam numer słupka oznaczającego poszczególne kwartały lasu. Tyle, że najpierw ten słupek i krzak mijali z lewej strony, a teraz z prawej. Cóż… Jak to mówił Moder, nikomu nie ufają. Las był coraz bardziej gesty, coraz bardziej dziki, a dukty coraz bardziej wąskie i mniej widoczne. W końcu krzaki ocierały się wręcz o boki koni i bryczki. Przejechali jeszcze kawałek i po kilku minutach jazdy trafili wreszcie na małą polanę u podnóża niezbyt stromej skały.

- Koniec jazdy - głos milczącego dotąd woźnicy przerwał ciszę.

Wysiedli. Rozejrzeli się wokoło. I nie od razu zlokalizowali zręcznie zamaskowany otwór w skale. Wielkości typowych drzwi do domu, częściowo zasłonięty rosnącym u góry i zwisającym w dół bluszczem oraz krzakami licznych w tych lasach jałowców. Spojrzeli po sobie. To musi być tu.

Nie uszli nawet trzech kroków, gdy w otworze ukazała się sylwetka około czterdziestopięcioletniego, topornie zbudowanego mężczyzny.

- Reichsleiter Martin Bormann - Henryk usłyszał szept Modera, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż mężczyzna już potrząsał jego dłonią.

- Witam, herr doktor! A może pan woli obersturmbannführer? - głos Bormanna pozornie życzliwy, był twardy i bezwzględny.

- Jak pan sobie życzy, reichsleiter.

- Dobrze. Niech więc będzie doktor. Bo w tej roli może pan przejść do historii.

- Nie mam aż takich ambicji.

- Pańskie ambicje chwilowo kształtował będę ja - tu w głosie Bormanna nie było już życzliwości. - Został pan już zapoznany z zadaniem przez brigadeführera Modera?

- Tak. Wiem o co chodzi.

- Znakomicie. Wobec tego nie traćmy czasu. Zapraszam do pańskiego królestwa - Bormann gestem wskazał wejście w skale. - Od razu uprzedzam, że będzie się pan musiał mocno sprężać. Zadanie które przed panem stawia führer i ja, musi być wykonane najdalej w ciągu trzech tygodni.

- Co? Przecież ja nie wiem, co tu w ogóle jest! Jakie części, urządzenia, narzędzia. Jakie warunki do pracy. A zresztą, sam przecież tego wszystkiego nie zrobię.

- Proszę się nie martwić. Najdalej za - Bormann spojrzał na zegarek - dwie godziny dowiozą tutaj czterech inżynierów. Wszyscy byli pracownikami Akademii Technicznej SS w Zellendorfie. Jeden z nich jest nawet doktorem fizyki. Jak i pan.

- Nie ma pan chyba na myśli standartenführera, doktora Alfreda Klemma?

- Nie, nie jego. Ale to cholernie zdolni i świetnie wykształceni ludzie. Z praktyką. Będą do pana nieograniczonej dyspozycji. Oczywiście, nie w łóżku - zarechotał z własnego dowcipu.

- Nie spodziewałbym się tego. Bo do tego potrzebuję kobiety.

- Rozumiem. Proszę wybaczyć. To był tylko taki żart. A teraz już chodźmy. Im wcześniej się pan z tym zapozna, tym lepiej.

            Zanurzyli się w ciemną otchłań. Po kilku krokach Bormann doszedł do ściany i przekręcił włącznik. Zapaliły się słabe żarówki na suficie. Henryk spojrzał w głąb. Wszystko zwiastowało prowizorkę. Zwisające kable, surowe, nieobetonowane ściany. Przeszli jeszcze kilkadziesiąt metrów. Następny włącznik. Tu już światło było lepsze. Wydobyło z mroku podziemną halę o wymiarach około dwadzieścia pięć na dziesięć metrów i wysokości około czterech, wypełnioną pakunkami, stołami montażowymi, laboratoryjnymi i innymi, bliżej nieokreślonymi przedmiotami.  Pod ścianą stało kilka jakby znajomych skrzyń i Henryk od razu zorientował się o co tu  chodzi. Pojemniki na uran! Miał takie w „Centrum”. Ale w osobnej, skalnej komorze, za drzwiami z warstwą ołowiu. A tu…

- Jest tu jakiś licznik Geigera?

- Tam są wszystkie przyrządy - Bormann wskazał na przeciwległą ścianę. - Przyrządy, narzędzia i co tam pan jeszcze chce. Tam części i komponenty - pokazał w głąb hali. - A tam jest jeszcze parę pomieszczeń - Henryk dopiero teraz zobaczył boczny korytarz. - Kuchnia, spiżarnia i wasze sypialnie. Dalej kibel, ale prymitywny. Warunki, jak widać, niezbyt komfortowe, ale - jak już mówiłem - będziecie tu najwyżej trzy tygodnie. A, że do sypialni przechodzi się pod suwnicą bramową, to chyba niewielkie utrudnienie.

- Niby nie - Henryk już miał w ręku licznik Geigera. Sprawdził zasilanie, włączył urządzenie. Działało. Strzałka od razu ruszyła w bok, przeszła przez zielone pole i zatrzymała się dopiero pod koniec żółtego. Odczytał wskazane przez urządzenie cyferki i zrobiło mu się gorąco. Tuż, tuż i zaraz będzie czerwone. A przez trzy tygodnie…

- Ktoś tu ostatnio przebywał?

- Odkąd brigadeführer Moder przywiózł tu swój transport, nikogo tu wewnątrz nie było. Pilnujemy tego miejsca.

- Pilnujecie? Jak? Przecież może tu ktoś trafić! Nawet zupełnym przypadkiem!

- Pomyśleliśmy o tym. Wykorzystaliśmy fakt, że pod koniec kwietnia jakiś bezpański pies zaatakował i dotkliwie pogryzł chłopca z okolicznej wioski. Dzieciak ledwo wyżył. Rozpuściliśmy plotkę, że w lesie zagnieździła się wataha bezpańskich psów zarażonych wścieklizną. Więc nikt tu teraz nie zagląda.

- Ale przecież ludzie będą się domagali, aby taką watahę wybić. Zorganizują  jakieś polowanie, czy co…

- Nie tak szybko. Ubiliśmy kilka przypadkowych psów i pokazaliśmy je ludziom. Że niby wataha zlikwidowana. Ale tak z przymrużeniem oka. Więc ludzie nam po prostu nie wierzą. Zresztą, uwielbiają teorie spiskowe. I zanim ponownie odważą się chodzić po tych lasach, będzie już po wszystkim.

- Tak… - Henryk rozejrzał się jeszcze po hali. - A prąd? Nie za mały?

- Nie. Przy leśniczówce jest tartak, prowadzony przez naszego człowieka. Prowadzi tam solidna linia elektryczna. Uszkodziliśmy maszynę w tartaku, więc teraz cała energia podziemnym kablem kierowana jest tutaj. Nie powinno być problemów.

- A części? Skąd mam wiedzieć, że wszystko tu jest? Że naprawdę niczego nie brakuje? Bo przecież, jakby co, sam tu nic nie wyprodukuję.

- Spokojnie doktorze. Przewidzieliśmy wszystko. Brigadeführer Moder zabierając części, posiadał przy sobie kompletną specyfikację z Ohrdruf. Sam osobiście sprawdzał. Niczego nie brakuje. A więc doktorze, oczekuję na pozytywny wynik za trzy tygodnie. Ani dnia dłużej. Ale zanim przyjadą inżynierowie i zacznie pan swoją pracę, będzie się pan musiał jeszcze przebrać.

- Nie rozumiem…

- To proste. Jak już pan będzie stąd wychodził, musi mieć przy sobie jakieś dokumenty tożsamości. Albo autentyczne, albo doskonale podrobione. W każdym razie, nie do podważenia. A brigadeführer Moder właśnie przywiózł w walizce marynarkę, białą koszulę i krawat. Do tego aparat fotograficzny i białe płótno jako tło. Przebierze się pan i zrobimy kilka zdjęć legitymacyjnych.  A na razie proponuję po małym - Bormann wyciągnął z kieszeni niewielką, płaską butelkę z koniakiem. - Za naszą pomyślność. I za śmierć naszych wrogów - pociągnął prosto z butelki i podał Henrykowi. - Prosit!

 

Komentarze