Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 120

 

            17.06.1945, popołudnie - siedziba „SMIERSZ - u” - Poczdam.


            - Zapoznaliście się już z dokumentami majorze? - głos nowego przełożonego nie wróżył niczego dobrego.

- Tak jest, towarzyszu generale!

- To zanim stąd wyjdziecie, chcę wam uświadomić parę spraw. W robocie, do której zostaliście skierowani, za jakikolwiek błąd płaci się głową. Bez żadnej litości! Nie ma i nie będzie żadnych tłumaczeń, bowiem bezpieczeństwo towarzysza Stalina jest sprawą najwyższej wagi.

- Ale…

- Co jeszcze?

- Dowodzącym zabezpieczeniem, a tym samym głównym i jedynym odpowiedzialnym za wszystko, jest zastępca szefa NKWD, generał Siergiej Krugłow. A z tych dokumentów nie wynika wprost, jakie są wzajemne zależności miedzy naszymi służbami.

- A, o to wam chodzi… No dobrze. Krugłow jest dowódcą, ale na swoim podwórku. Był szefem ochrony uczestników konferencji w Teheranie i w Jałcie. Wzorowo wypełniał swoje obowiązki, zwłaszcza w Teheranie, gdzie niemiecka Abwehra usiłowała przeprowadzić zamach na uczestników konferencji. Udaremniono tą próbę. W uznaniu tych zasług dostał nawet amerykańskie i brytyjskie odznaczenia.

- Pozwolono mu je przyjąć?

- Jak najbardziej. Sam towarzysz Stalin osobiście wydał stosowne zezwolenie. Od Amerykanów Krugłow dostał „Legię Zasługi”, a od Anglików „Order Imperium Brytyjskiego”. Tu dowodzić będzie zabezpieczeniem jedynie naszych przedstawicieli, bo Angole i Amerykanie swoje delegacje chronić będą we własnym zakresie.

- No, to nie powinno być problemów. Dostał przecież do dyspozycji siedem pułków NKWD, czyli łącznie około 3,5 tysiąca ludzi. Do tego ponad 1500 żołnierzy, specjalnie wydzielonych z naszej armii.

- Tak wam się tylko wydaje, majorze Rogozin. Wiecie, dlaczego dostał aż takie siły? Bo one działają jawnie i na widoku. Samą swoją obecnością mają budzić przerażenie, zniechęcać do jakichkolwiek wrogich działań, być jak topór albo młot bojowy. Wszyscy mają się ich bać, bo jakby co, będą uderzać jak ten młot, łamiąc kości i miażdżąc czaszki. My natomiast działamy skrycie. W takiej swoistej drugiej linii, ale nie mniej ważnej. I w przeciwieństwie do ludzi Krugłowa, jesteśmy jak nocni zabójcy. W razie zagrożenia, jeden precyzyjny, przysłowiowy cios sztyletem prosto w serce, a nie walenie pałką po łbach wszystkich wokoło i na oślep. Dlatego też dostaliśmy do zabezpieczenia jedynie wycinki całości, ale możecie mi wierzyć, że są to miejsca najbardziej zagrożone i przez to newralgiczne. I dlatego tak samo jak dwóch pozostałych naszych dowódców, głową odpowiadacie za swój odcinek. Zapoznaliście się już z chronioną przez was trasą przejazdu?

- Tak jest!

- Innych tras nie musicie znać. Możecie tylko wiedzieć, że są trzy. A którą trasą pojedzie towarzysz Stalin na spotkanie z Churchillem i Trumanem, każdego dnia decydować będzie osobiście on sam oraz w ostatniej chwili.    I niezależnie od tego, czy będą to trasy dwóch pozostałych czy wasza, każda musi być absolutnie dokładnie zabezpieczona. Przede wszystkim wprowadzimy specjalne przepustki. To będzie regulowane odgórnie. Wy załatwiacie posterunki blokadowe, sprawdzanie posesji i operacyjną obstawę trasy. W odległości jednego kilometra nie może być miejsca na oddanie strzału przez snajpera. Sprawdzić wszystkie mieszkania, pustostany, ruiny. W przypadku wystąpienia jakichkolwiek wątpliwości, wszystkich wysiedlić. Sprawdzić sieć elektryczną i gazu ziemnego. Tak samo studzienki kanalizacyjne i kratki ściekowe na ulicach. Wszystko sprawdzać pod kątem pirotechnicznym. Tak samo piwnice. Nie może być żadnej, z której przez okienko przy chodniku, dałoby się w przejeżdżający samochód odpalić „panzerfausta”, czy jakąś tam amerykańską bazookę. Zresztą nie będę was tu uczył. Zasady znacie. Więc teraz do roboty! I codziennie wieczorem szczegółowy meldunek. Odmaszerować!

 

            23.06.1945 - Góry Hartzu.


            O ile wcześniej się łudził, to teraz już wiedział. Nie da się przeciągnąć sprawy. Tych czterech z SS pracuje jak automaty. I dodatkowo wszystko sprawdzają po dwa razy. W rozmowie z jednym z nich Henryk dowiedział się, że taki wymóg wprowadzono w ich Akademii już od marca. Szalał tam wtedy wysłannik Kammlera, chcący wszystkich, którzy mieli do czynienia z jakimś mechanizmem ciśnieniowym, stawiać od razu pod mur. Podobno zaprzepaścili szansę III Rzeszy na zwycięstwo. A teraz Bormann powiedział im wprost. Jeżeli coś spieprzą, zapłacą życiem. On sam każdego z nich powiesi na strunie fortepianowej, tak, jak führer potraktował swoich przeciwników po zamachu z 20 lipca ubiegłego roku. Tak więc każdy  pilnował zarówno siebie, jak i pozostałych. W tym również Henryka!

            Co trzy dni zaglądał też Moder, kontrolując postępy prac. Przywiózł również informację, że spotkanie trójki przywódców w Poczdamie ma się rozpocząć 17 lipca i potrwać około dwóch tygodni. Wyznaczony przez Bormanna termin jest więc nieprzekraczalny i to bez względu na okoliczności. Bo jeszcze trzeba będzie z tydzień, aby przewieźć bombę, sprawdzić po transporcie, podłączyć do zapalników źródło prądu, ustawić mechanizm zegarowy i oddalić się na odpowiednio bezpieczny dystans.

- Jest już jakiś plan tych działań?

- Oczywiście. Chociaż Bormann mi wszystkiego nie mówi. O szczegółach mamy się dowiedzieć w ostatniej chwili.

- A ogólnie?

- Też nic nie wiem. Dogrywają to ludzie Bormanna. Obiło mi się tylko o uszy, że jest jakiś fałszerz, który spreparuje dla ludzi i bomby odpowiednie dokumenty przewozowe. Takie, z którymi bez problemu będzie można przejechać linię demarkacyjną. Ale nic więcej nie wiem. Ani konkretnie jakie to będą dokumenty, ani w jaki sposób bomba zostanie przewieziona, ani też kto, jak i czym ją będzie przewoził. Kompletnie nic! Ale może to i lepiej. Bo gdyby transport się nie udał, to ja będę czysty. Winnych będą szukać wśród ludzi, którzy byli w to wtajemniczeni i go organizowali.

- Więc ciebie już odsunięto?

- Tego bym nie powiedział. Jak dotychczas, jestem tu odpowiedzialny za ciebie, tych czterech oraz zorganizowanie i przeprowadzenie montażu bomby. W wyznaczonym terminie i finalnej postaci. Na razie wiem tyle. A co potem…

- No właśnie. Co?

- Ne udawaj, że się nie domyślasz. Mówiłem ci już. Bombę na miejscu trzeba będzie dokładnie i ostatecznie sprawdzić, podłączyć źródła zasilania zapalników, nastawić mechanizm czasowy. Jesteś w tej chwili jedynym dostępnym człowiekiem, który może to zrobić i któremu Bormann w pełni może zaufać. Zresztą…

- Co?

- Ty też w razie niepowodzenia prawdopodobnie zapłacisz głową. Nie będzie miał innego wyjścia. Bo jeżeli nie ty, to kto? Przecież nie on sam!

- A inni? Przecież nad tymi zagadnieniami pracowało sporo innych uczonych. Począwszy od Heisenberga, Hahna czy Gerlacha, a skończywszy na Hartecku, Diebnerze czy…

- Zapomnij. To wszystko teoretycy. Jedynym praktykiem i konstruktorem dostępnym na dzisiaj jesteś tylko ty. Był niby jeszcze Klemm, ale jego losach na chwilę obecną nic nie wiemy. Zaginął gdzieś w tej zawierusze ostatnich dni. Poza tym, chyba wszyscy których tu wymieniłeś zostali już wyłapani jak szczury. Siedzą w odosobnionych miejscach, a według naszych najnowszych informacji, wkrótce mają być, albo też już zostali wywiezieni do Anglii. Tam będą ich intensywnie przesłuchiwać i tam zwycięzcy zadecydują o ich dalszym losie. O ile oczywiście, sądzony im jest jakiś dalszy los.

- A więc?

- Jak już mówiłem. Zostałeś tylko ty. Więc będziesz musiał tam jechać. Razem z nią…

 

25.06.1945 - Brema, amerykańska enklawa w brytyjskiej strefie okupacyjnej.

   

            - Panie pułkowniku, major Orawa melduje się na rozkaz! - widząc stojącego obok biurka przełożonego młodego podporucznika, zameldował się w sposób regulaminowy.

- Dziękuję. Proszę usiąść. Zaraz kończę - pułkownik podpisał jeszcze jakiś papier, który młody oficer włożył do teczki. - Możecie odejść - zwrócił się do niego i widząc prężącego się na baczność, skrzywieniem ust i gestem dłoni odprawił go za drzwi. Poczekał, aż się zamknęły i już familiarnie zwrócił się do siedzącego naprzeciw majora.

- Posłuchaj Stanisław. Generał daje ci nudną i niewdzięczną robotę. Ale ty, zdaje się, jesteś przyzwyczajony do takich zadań.

- Robiło się w życiu różne rzeczy.

- Wiem. Ale to jest zadanie praktycznie już pokojowe. Widzisz, idą na zachód masy ludzi. Wśród nich są i nasi. Polacy. Z obozów jenieckich, obozów koncentracyjnych, z miejsc, gdzie przymusowo pracowali dla Niemców. Żołnierze Września, powstańcy warszawscy z Armii Krajowej, członkowie Narodowych Sił Zbrojnych i cała masa innych. Część nie ma gdzie i do kogo wracać, część nie chce żyć pod butem bolszewików, inni zaś są wręcz zagrożeni uwięzieniem lub nawet fizyczną likwidacją. Po naszej stronie linii demarkacyjnej uruchomiliśmy już sieć obozów, w których ci ludzie dochodzą do siebie i szybko stają się użyteczni.

- Słyszałem. Tworzone są polskie kompanie wartownicze. Już pilnują kilka obozów jenieckich. Robią z nas klawiszy.

- Tacy też są potrzebni.

- Tak… Bo Amerykanom, Anglikom czy Francuzom to nie uchodzi - ironia w słowach majora, aż gryzła w oczy. - Lepiej wysługiwać się nami. Obcymi i bez ojczyzny.

- Nie przesadzaj. Mamy ojczyznę. Polskę! Jesteśmy tu jej przedstawicielami i ambasadorami. A nasz rząd w Londynie…

- Marionetkowy!

- Nawet tak nie mów! To prawowity, legalny rząd. Uznawany przez wszystkie zachodnie mocarstwa.

- Jeszcze uznawany. Ale jak długo? Tydzień, półtora? A jaką on ma siłę sprawczą? Powtórzę więc raz jeszcze. Marionetkowy. W polityce nie liczy się legalność, praworządność czy uczciwość. Ważne jest, kto ma realną siłę.

- No i my ją właśnie tworzymy. Chcemy być potrzebni.

- Bronek! Gówno z tego będzie. Nie widzisz, co się tu wokół dzieje? Tyle masz praw, ile masz siły! Realnej siły. A umowy czy traktaty, jeżeli nie stoi za nimi twarda pięść, warte są tylko tyle, co papier na którym zostały zapisane. W Polsce rządzi Rząd Lubelski i to on ma rzeczywistą siłę, opartą zresztą na sowieckich bagnetach. Reszta to mrzonki.

- Posłuchaj, Stanisław! - tu już głos przełożonego powoli stawał się twardszy. - Wiele razem przeszliśmy. Razem też walczyliśmy. I mimo, że uratowałeś mi życie…

- Czyli coś tam jeszcze pamiętasz…

- Pamiętam i zawsze będę pamiętał. Od 1940 - tego jestem twoim dłużnikiem. Wyciągnąłeś mnie rannego z płonącego samochodu, który wkrótce potem eksplodował. Ale nie daje ci to prawa, aby tak do mnie mówić!

- A jakiego prawa trzeba, aby mówić prawdę? Jesteśmy nikim. Za chwilę nikomu nie będziemy potrzebni. Będziemy wręcz ciężarem i kłopotem. Będziemy pili wódkę i opowiadali ludziom bajeczki o Monte Cassino, albo o Powstaniu Warszawskim.

- Przestań…

- Co? Boisz się rzeczywistości? Ona taka będzie. Polski żołnierz tylko w legendzie zdobył Monte Cassino. A w gazetach pisali o tym raptem dwa dni. No, co? Przecież znasz prawdę. Ponad dziewięciuset naszych poszło do piachu, trzy tysiące było rannych. Wielu z nich, poparzonych, oślepionych, bez rąk czy nóg zostało kalekami do końca życia. I co? Zdobyliśmy to pieprzone wzgórze? Gówno! Zajęliśmy porzucony teren, bo Niemcy w nocy i po cichu po prostu się wycofali, zagrożeni okrążeniem przez Francuski Korpus Ekspedycyjny generała Alphonsa Juin’a! Jego Marokańczycy przebili się z boku i wyszli na niemieckie tyły. Tylko dlatego opuszczono to wzgórze. A kiedy rzekomo je zdobywaliśmy, nie padł ani jeden strzał. Nikt do nas nie strzelał i my też nie mieliśmy do kogo strzelać. Jednym słowem, za cenę horrendalnych strat zajęliśmy kawałek niebronionego terenu. A Powstanie Warszawskie? Dwadzieścia tysięcy żołnierzy i sto osiemdziesiąt tysięcy cywili do piachu! Razem dwieście tysięcy! I to w ciągu zaledwie dwóch miesięcy! Nigdy, w całej prawie tysiącletniej historii Polski nie ponieśliśmy większej klęski i większych strat ludzkich. Ten, który dał hasło do powstania, powinien iść pod mur! Albo przynajmniej honorowo strzelić sobie w łeb!

- Uważaj! Mówisz o Naczelnym Wodzu! A poza tym, była to walka bohaterska.

- Jeszcze trochę takiej bohaterszczyzny i naród zginie. Nie rozumiesz? Do wroga strzelaliśmy prawdziwymi brylantami! Ginęli najbardziej patriotyczni i wartościowi młodzi ludzie, intelektualna przyszłość narodu! Niemców zginęło wtedy około dwóch tysięcy, a więc straty na naszą niekorzyść wyniosły jak sto do jednego! W samozagładzie i dążeniu do samobójstwa pobiliśmy prawdziwy rekord świata! A uzbrojenie? Pamiętasz, jak jeszcze w 1942 - im śmialiśmy się z Sowietów, że pod Stalingradem ich rekruci, prosto z wagonów idący do boju, dostawali tylko jeden karabin na dwóch? Pierwszy dostawał broń i pięć naboi, drugi, mający iść za nim, jedynie naboje. Jak padł pierwszy, karabin podnosić miał drugi. A później my zrobiliśmy dokładnie to samo, a nawet jeszcze gorzej. Przecież wiesz, że na początku tylko co dziesiąty powstaniec miał broń, przy czym połowa z tego to były zwykłe pistolety, dobre do walki w pomieszczeniach i to przy niskiej intensywności prowadzenia ognia, ale nie na ulicy i na jakiś większy dystans. Amunicji było tylko na cztery dni walki, a w wielu oddziałach za uzbrojonego liczono nawet takiego, który na wyposażeniu posiadał jedynie granat. Na ile mu to miało wystarczyć? Trzy, pięć sekund? Rzucił, a później co? W tej sytuacji, nawet generał Władysław Anders publicznie wtedy powiedział, że wywołanie powstania było ciężką zbrodnią. Zaprzeczysz może, co?

- Uspokój się! Wiem, że byłeś kiedyś w wywiadzie, ale to nie miejsce i czas na takie analizy.

- Na takie właśnie zawsze jest czas. Aby nie powtarzać błędów, które cholernie dużo nas kosztują.

- A ty, dla odmiany masz cholernie niewyparzony język. I pewno dlatego nie awansowałeś wyżej.

- Może tak, a może nie. Ale była też inna przyczyna.

- Jaka? Nigdy mi o tym nie opowiadałeś.

- We wrześniu 1939 ewakuowaliśmy akta wywiadu z Warszawy. I wtedy właśnie przepadł bez wieści mój przełożony, major Zajezierski. Nikt nie wie, co się z nim stało. Jak kamień w wodę. A we Francji okazało się, że w ewakuowanych skrzyniach brakuje jakichś teczek. Agenta, z którym miałem kontakt. Powstało nawet podejrzenie, że major mógł być niemieckim szpiegiem, a ja, jego być może nawet, nieświadomym pomocnikiem. Ledwo się wybroniłem. Odsunięto mnie wtedy od tych spraw, kierując do służby liniowej.

- Może to i dobrze. Bo gdyby nie to, już bym pewnie nie żył. Żywcem bym spłonął w tym francuskim, żelaznym pudle.

- Żywcem, to nas za rok czy dwa wydymają. Wojsko rozwiążą i każą sobie szukać jakiejś cywilnej roboty.

- No, ale chyba nie oficerom?

- Żebyś się nie zdziwił. Może kilku czy kilkunastu wyższych rangą, którzy w Londynie plączą się przy rządzie i są z nimi w dobrej komitywie, wyląduje miękko. A reszta? Może być tak, że nawet niektórzy generałowie, aby zarobić na życie, będą barmanami czy tapicerami.

- Kraczesz!

- Może i kraczę. Ale za to nie mam złudzeń. Ani co do nas, ani co do Polski. Może kiedyś odrodzi się taka, jaką byśmy chcieli, ale raczej nie za naszego życia. Na to trzeba będzie poczekać co najmniej jedno pokolenie. Aż ten bolszewicki bałagan i pierdolnik rozsadzi od wewnątrz naszego „kochanego”, wschodniego sąsiada. Dopiero wtedy.

- Dobrze. Kończmy już te dywagacje - pułkownik wykazywał widoczne zdenerwowanie. - Tutaj - linijką na rozłożonej mapie pokazał Brunszwik - jest obóz przejściowy dla naszych ludzi. W pobliżu przejścia w linii demarkacyjnej na trasie Hannover – Magdeburg. Zorganizujesz i utworzysz nasz posterunek przy przejściu. W tej sprawie już dogadaliśmy się z Anglikami. Będziesz wychwytywał wszystkich Polaków, jacy się tam pojawią. Będziesz proponował pomoc, szkolenie, pieniądze, jedzenie, spanie i ubranie oraz transport do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Jeżeli ktoś nie będzie chciał skorzystać, to trudno. Niech radzi sobie sam. Ale z naszych doświadczeń wynika, że ponad 90 procent pójdzie na to. Skompletuj więc dziesięcioosobową ekipę. Na dwa miesiące. Przygotuj projekt rozkazu personalnego. Za dwa dni wszystkie papiery u mnie na biurku. I na Boga! Daj już spokój tym czarnym przewidywaniom. Porozmawialiśmy sobie prywatnie, jako starzy towarzysze broni. Ale na zewnątrz… Lepiej trzymaj język za zębami. Nie chcę, abyś miał kłopoty. A  ja przy tobie.

- Czyli tak, jak i u Niemców? Stulić pysk i dalej pełnić służbę?

Na tak postawione pytanie nie było już odpowiedzi, a ciężkie i znaczące westchnienie pułkownika ostatecznie zakończyło tę rozmowę.

 

Komentarze