Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 122

 

07.07.1945, południe - Góry Hartzu.


            - A więc zdążycie? Na sto procent? - w głosie Bormanna nie dało się ukryć zadowolenia.

- Jawohl, herr reichsleiter.

- A bomba wybuchnie?

- Jak najbardziej. Ręczę swoim honorem.

- Honorem? Nie uważa pan doktorze, że honor to teraz raczej tani i mało chodliwy towar? Za który niewiele można by kupić?

- Mój honor nie ma ceny, reichsleiter. Skoro mówię, że wybuchnie, to wybuchnie!

- No, już dobrze. Nie chciałem pana urazić. A jaka będzie moc?

- Według naszych wcześniejszych obliczeń, jeszcze z Ohrdruf, od sześćdziesięciu pięciu, do nawet siedemdziesięciu kiloton.

- A tak dla laika?

- To jakby odpalić od sześćdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu tysięcy ton trotylu.

- Tysięcy ton? Pan się nie pomylił?

- Nie. Jest dokładnie tak, jak mówię.

- Więc cały Poczdam pójdzie w pizdu? Razem ze Stalinem, Churchillem i Trumanem?

- Jawohl!

- Tego nam właśnie trzeba. Szkoda, że nie udało się to parę miesięcy wcześniej.

- Mogłoby się udać - tu Henryk zaryzykował - gdyby nie obergruppenführer Kammler. Miał utrzymywać z nami łączność, przysłać transport… Nic z tego nie wyszło. Łączność z Monachium się urwała, nikt nie przybył po gotowe ładunki, chociaż meldowaliśmy o ich gotowości. A zaczęliśmy też montaż czwartego i piątego.

- Więc trzy były w pełni gotowe?

- Tak jest. Z tego pierwszy już na 20 kwietnia. Na pięćdziesiąte szóste urodziny führera. Nie wiem, dlaczego ich nie odebrano.

- My też nie wiemy, chociaż się domyślamy. Kammler przepadł. Są przesłanki, że z rozmysłem poddał się Amerykanom i za cenę życia zdradził im tajemnice naszych największych technicznych i naukowych osiągnięć. Zresztą , nie on jeden.

- Jeszcze ktoś?

- Niestety. Chociażby taki Werner von Braun. Zna go pan. Konstruktor V - 2 i rakiety, którą mieliśmy zaatakować Nowy Jork. Z tego co wiemy, poddał się Amerykanom wraz z całym biurem konstrukcyjnym. I przekazał im potężny transport dokumentów dotyczących budowy rakiet. Zdradził też, gdzie były produkowane. Amerykanie od razu wywieźli do swojej strefy  kilkadziesiąt sztuk już złożonych i gotowych do natychmiastowego użycia. A to jeszcze nie koniec listy.

- Więc było tego więcej?

- Nawet nie pytaj, herr doktor. Na szczęście, pozostali jeszcze tacy jak pan. Nieliczni, którym można zaufać.

- Dziękuję, herr reichleiter. Ale chciałbym jeszcze zapytać o kilka spraw. Powinienem o nich wiedzieć, aby właściwie rozplanować robotę. Bo tu są elementy na złożenie jeszcze dwóch bomb i…

- Rozumiem. I od razu odpowiem. To będzie zależało od rozwoju sytuacji. Jeżeli bomba wybuchnie, wrócisz tu jeszcze herr doktor, aby złożyć pozostałe. Jeżeli zaś nie wybuchnie, a okoliczności będą wskazywały, że z twojej winy…

- Teraz ja rozumiem. A jeżeli wydarzy się coś nadzwyczajnego? Coś, czego nikt nie jest w stanie przewidzieć? Mówię oczywiście o sytuacji, w której nie ma winy mojej, czy też obecnych tu i współpracujących ze mną osób.

- To znowu będzie zależało od naszych aktualnych możliwości. Bo wszystkiego nie da się przewidzieć i jakby co, będziemy improwizować. W zależności od okoliczności.

- Jasne. A w jaki sposób bezpiecznie przekroczymy linię demarkacyjną? My i bomba? Przecież ruscy pilnują przejść jak diabli.

- Co do bomby, to lepiej żebyś nie wiedział. Jest już odpowiedni plan, ale nie musicie go znać. Żadnego zbędnego ryzyka. A co do was…

- Tak?

- Ty i brigadeführer Moder przekroczycie linię demarkacyjną na fałszywych papierach. W miejscu i czasie, co do którego zostaniecie poinformowani później. A przy okazji, bo tak się jakoś zeszło… Na jakich właściwie papierach pan funkcjonował? Bo przecież chyba nie na swoich?

- Oczywiście, że nie. Dotarłem tu na papierach jakiegoś rolnika z Prus Wschodnich - Henryk błyskawicznie zorientował się, że papiery Grzegorza Beresia mogą się jeszcze przydać i kłamał bez zmrużenia oka.

- Rolnika? Co pan opowiada?

- Akurat tak było. Gdy zacząłem przedzierać się na zachód, przy jednej z bocznych dróg trafiłem na rozbity wóz konny. Ze śladami krwi, wcześniej prawdopodobnie ostrzelany przez samolot. Przeszukałem go pod kątem zdobycia żywności. Znalazłem chleb, masło, wędzony boczek i kilka zawekowanych słoików z mięsem. Ale był jeszcze tobołek, a w nim dokumenty jakiegoś Fritza Langholtza. Niezbyt podobny, ale rocznikiem prawie się zgadzał. Gdy dotarłem do Hirschberga, poszedłem do fotografa i zrobiłem sobie odpowiednią fotkę. Odciąłem żyletką stare zdjęcie, wkleiłem swoje, na zdjęciu odcisnąłem orła z monety i dodatkowo rozmazałem kilka kropli atramentu. To imitowało pieczątkę. Podniszczyłem to porządnie i jakoś przeszło. Chyba dlatego, że po drodze szczegółowo nikt mnie nie kontrolował.

- A na linii demarkacyjnej?

- Przeszedłem ją nielegalnie, w nocy. Dołączyłem do kilku ludzi, których parę kilometrów od przejścia przeprowadzał przewodnik. Są już tacy spośród miejscowych. Niestety, biorą słono. Musiałem za to oddać swój złoty, szwajcarski zegarek.

- A teraz? Gdzie one są?

- Dokumenty? Gdy odnalazł mnie brigadeführer Moder i przyjechałem tutaj, dowiedziałem się, że już nie będą potrzebne. Zrobiliśmy przecież zdjęcia legitymacyjne, a dodatkowo była przecież mowa, że kiedy będziemy stąd wychodzili, dostaniemy nowe. Zrobione perfekcyjnie. Więc już pierwszego dnia, gdy gotowaliśmy wodę na kawę, poszły do piecyka. Zresztą, czy ja naprawdę wyglądam na jakiegoś rolnika?

- Więc - w głosie Bormanna brzmiało lekkie niedowierzanie - wyprzedził pan nasze działania?

- To było chyba oczywiste i logiczne. Przecież nie mogłem zakładać, że wyjdę stąd na papierach, które mogłyby być zakwestionowane przy pierwszej lepszej, bardziej uważnej kontroli. Ja i rolnik… Śmiechu warte!

- No tak. Myśli pan przyszłościowo doktorze.

- Tego nauczono mnie w SD, reichsleiter.

- Dobrze. To ten temat sobie wyjaśniliśmy. Teraz jeszcze…

            Nie dokończył. U wejścia pojawiła się postać, w której Henryk rozpoznał swego anioła stróża sprzed kilku dni.

- Herr reichsleiter! Proszę za mną. Złapaliśmy tu niuchacza. Węszył jak pies myśliwski.

- Jakiego znowu niuchacza? - Bormann w pierwszej chwili jakby nie zrozumiał.

- No, powiedzmy ciekawskiego. Albo szpiega. Dotarł na sto metrów od wejścia. Doprowadzić go tu?

- Tutaj? Nie. Nawet jeżeli ma umrzeć, to lepiej, aby zbyt wiele nie widział. Chodźmy do niego.

 

            Wyszli na zewnątrz i zderzyli się z jasną ścianą świecącego prosto w oczy słońca. Dopiero po chwili, gdy wzrok przestawił się na światło dzienne, zobaczyli klęczącego na ziemi pięćdziesięciolatka z podniesionymi do góry rękami. Za nim stał krępy cywil, trzymający pistolet przyłożony do jego potylicy.

- Panowie! - krzyk klęczącego uderzył w nich jak grom. - Panowie! Puśćcie mnie! Nie pozwólcie mnie zabić. Ja nic nie zrobiłem i nic nie wiem. Ja mam żonę i dzieci - oczy klęczącego z nadzieją wpatrywały się w zbliżających.

- A ty kim jesteś? Skąd się tu wziąłeś? Czego szukasz?

- Panowie! Powiem wszystko. Jestem inkasentem z elektrowni. Ja tylko sprawdzam liczniki i inkasuję należności za prąd.

- Liczniki? Tu, w lesie?

- Nie w lesie. W tartaku. Wsiadłem na rower i pojechałem tam, aby spisać licznik. Bo w ogóle nie był sprawdzany od początku kwietnia.

- I co?

- Maszyna w tartaku stała uszkodzona, robotników nie było, a licznik się kręcił. Mimo to, właściciel zapłacił bez zmrużenia oka. Coś było nie tak.  Zacząłem szukać i przy słupie energetycznym odkryłem dodatkowe połączenie oraz miejscami niedbale zakopany gruby kabel. Poszedłem tym śladem i trafiłem tutaj. A ten pan mi grozi - kiwnięciem głowy wskazał stojącego za nim cywila.

- Sam tu przyjechałeś?

- Tak. Wysłał mnie inżynier Keller. Jest kierownikiem działu inkaso w naszej elektrowni. To może ja już pójdę - głos klęczącego zabrzmiał nadzieją. - I nic nikomu nie powiem.

- Oczywiście. Zaraz pan pójdzie. I nic nikomu nie powie - z tonacji głosu Bormanna Henryk wyczuł, że tylko to ostatnie stwierdzenie jest prawdziwe. - Bierz pan swój rower i idź już stąd.

- Dziękuję! Serdecznie panu dziękuję i już znikam. Przecież ja nic nie zrobiłem - cywil pospiesznie wstał na nogi, schwycił rower i skłonił się w pas, zdejmując czapkę w geście pożegnania. - Do widzenia panom…

- Do widzenia - spojrzenie Bormanna powędrowało od inkasenta do stojącego z tyłu cywila. Ten, porozumiewawczo lekko tylko skinął głową. Niby wcześniej schował pistolet, ale teraz sięgnął z tyłu za pas i chwilę później w jego dłoni pojawił się ciężki nóż. Ciśnięty pełnym zamachem ramienia, jak pocisk przeleciał pięć metrów dzielących go od pleców odchodzącego już inkasenta i wbił się w nie po samą rękojeść. Ten nawet nie krzyknął. Jakby w geście rozpaczy wyrzucił tylko ręce ku niebu i ciężko upadł na przewracający się rower. 

            - No, dobra chłopaki - głos Bormanna nie zdradzał większych emocji. - Na razie wciągnijcie go do sztolni. Zanim zacznie śmierdzieć, opuścimy to miejsce.

- Przecież mamy tu jeszcze wrócić…

- Herr doktor! Mówiłem przecież o myśleniu elastycznym. Nikt panu nie każe pracować w smrodzie. Najpóźniej jurto rano zakopiemy go gdzieś dalej i po sprawie. A tego inkasenta nie można było już puścić. Zaraz by wszystko rozchlapał i najpóźniej jutro mielibyśmy tutaj obławę. Na nas!

- Ale przecież ktoś go będzie szukał. Chociażby z elektrowni. Wiedzą, gdzie poszedł.

- Zgadza się. Ale najpierw pomyślą, że zachorował, zapił, albo coś takiego. Niepokoić się zaczną dopiero jutro, koło południa. Ale najpierw szukać go będą w domu, wśród krewnych i znajomych. Decyzję o poszukiwaniach na serio, podejmą pojutrze. Zresztą, nawet jeśli pomyślą, aby go szukać w okolicy, najpierw pojawią się w tartaku. A tam nasz człowiek skieruje ich na fałszywe tropy. Uprzedzimy go i już za godzinę będzie wiedział co i jak ma mówić. My w tym czasie będziemy już opuszczać to miejsce. Nie będzie tu żadnych śladów. Ani nas, ani inkasenta, ani jego roweru. Teren będzie czysty.

- Może pomyślą, że zżarły go wilki - milczący dotąd cywil zdobył się na ponury żart.

- Tak… Razem z butami i rowerem - dowcip Bormanna dorównywał poprzedniemu. - No, ale dość już tego. A co do konkretów… Pojutrze brigadeführer Moder przybędzie tu wraz z ciężarówką. Załatwiliśmy też drugą ciężarówkę. Z dźwigiem. To jeszcze remanenty po jednej z kompanii remontowych pułku czołgów. Do wyjścia, bombę przetoczymy na wózku montażowym, a dźwig załatwi nam problem załadowania jej na ciężarówkę. Brigadeführer przywiezie też niezbędne komplety dokumentów osobistych. Proszę nauczyć się tych danych na pamięć. Zaraz po naszym wyjeździe moi ludzie ostrożnie wysadzą końcówkę wlotu sztolni i zamaskują co trzeba. Tak, aby w razie czego można było tu wrócić, łatwo odtworzyć wejście i dokończyć pozostałe ładunki.

- A co z tymi czterema ludźmi, którzy tu ze mną pracują?

- Nic im się nie stanie. Z jednej strony są pewni i sprawdzeni, a z drugiej są już zbyt cenni, aby się ich pozbyć. Sam pan mówił, przez te trzy tygodnie nauczyli się niesamowicie dużo. Pozostaną więc pod naszą ścisłą kontrolą. Bo gdyby panu się coś stało, nie kto inny, tylko oni będą musieli kontynuować pańskie dzieło. Jeżeli zaś chodzi o resztę, to o szczegółach waszej trasy i dalszych działaniach poinstruuje po swoim przyjeździe brigadeführer. Pytania?

- Brak!

- O! I to jest właśnie prawdziwe niemieckie podejście.

 

10.07.1945, południe - Hannover. 


            Do lokalu, w którym mieli spędzić najbliższe dwadzieścia cztery godziny, dotarli wczesnym rankiem, noc spędzając w podmiejskim lesie. Mimo znakomicie podrobionych  dokumentów nie zaryzykowali poruszania się po nocy. Wiadomo. Godzina policyjna. Co prawda nie taka, jak w strefie sowieckiej, gdzie obowiązywała według czasu moskiewskiego, a do niemieckich cywilów w nocy często po prostu strzelano, ale jednak… Lepiej niepotrzebnie nie ryzykować.

            Ciężarówka z bombą i kilkoma ludźmi odłączyła się od nich tuż przed świtem. Mieli ją zobaczyć dopiero w Poczdamie. Jak, kiedy i gdzie planowane było przekroczenie linii demarkacyjnej, na razie nie wiedzieli. Oni sami mieli wyruszyć następnego dnia. A na razie dzień wolnego! Po paru tygodniach ciężkiej pracy w klaustrofobicznej, skalnej przestrzeni, Henryk rozkoszował się więc bezczynnym leżeniem w wielkim łożu z białą pościelą, tak różnym od żelaznego, żołnierskiego łóżka i szarych, wojskowych koców, pod którymi spędzał ostatnie noce. Mieszkanie, którego adres dostali w ostatniej chwili, było miłe i przytulne. Blisko centrum miasta, ale w cichej uliczce przy parku. Nastrajało to beztroską, ale mózg Henryka pracował na pełnych obrotach. I niestety, niczego konkretnego nie zdołał wymyślić. Za to przyszła mu do głowy inna myśl. Truda! Jest szansa, aby ją powiadomić. Bo jeżeli nie tu i teraz, to kiedy?

            - Gerhard! Przypilnujesz gospodarstwa? Wyskoczę na parę chwil i  kupię jakąś gazetę. Zobaczymy, co słychać na świecie.

- Nie szalej. Świat nam nie ucieknie. A gdyby po drodze coś ci się stało, to co ja powiem Bormannowi? Przecież wiesz, co się wtedy stanie z moją rodziną!

- Spokojnie. Mamy przecież doskonałe papiery. A budka z gazetami i tytoniem jest zaraz za rogiem. Kupić ci przy okazji jakieś papierosy?

- No, dobra. Kup „Juno”, ale zaraz wracaj. Nie chcesz chyba, abym wykitował tu na zawał serca?

- O zawał serca, to może przyprawić nasza gospodyni. Odnoszę wrażenie, że cały czas stoi za drzwiami i podgląda przez dziurkę od klucza, albo stoi koło ściany ze szklanką przy uchu. Jak znam życie, złoży o nas jakiś raport. Nawet o tym, że wychodzę na dziesięć minut.

- Zakazu niby nie było. Ale wiesz co? Lepiej wyjdź przez okno. Na podwórze. W końcu to tylko parter.

- O! I to jest myśl!

- Ale pamiętaj! Tylko budka z prasą i papierosami. A najpóźniej za dziesięć minut z powrotem.

- Jak to mówią Amerykanie - „OK”.

 

            Dwadzieścia sekund później, Henryk był już na ulicy. Ale to nie budka tak naprawdę go interesowała. Jeszcze rano zdążył zauważyć, że po przeciwnej stronie jest placówka pocztowa i tam skierował pierwsze kroki. Wyjął z kieszeni niewielki banknot. Nie musiał się liczyć z pieniędzmi, bo jeszcze wczoraj wręczono im po sporym pliku gotówki, w ilości wystarczającej na przekupienie nawet najbardziej podejrzliwego i służbistego policjanta. Kupił kartkę pocztową i znaczek. Szybko przeciągnął językiem po kleistej stronie, nakleił go na kartkę i chwilę się zamyślił. Chciałby napisać coś osobistego, nawet intymnego, ale to przecież tylko kartka. Zresztą, nie wiadomo kto ją po drodze przeczyta. Nie zastanawiając się więc dalej, wziął w dłoń leżące na zielonym pulpicie służbowe, pocztowe pióro, umoczył stalówkę w kałamarzu i napisał kilka słów. Dopisał imię, nazwisko i adres. Gotowe. Teraz tylko kartkę wrzucić do skrzynki, udać się do budki, kupić papierosy i gazetę. A najlepiej ze dwie, aby obaj mieli co czytać, nie wydzierając jej sobie z rąk.

 

Komentarze