Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 121

 

27.06.1945 - przedmieścia Hannoveru.


            Tym razem Bormann wyznaczył mu spotkanie w na wpół zburzonej, niewielkiej kamienicy czynszowej przy jednej z bocznych ulic i Moder zaczął się domyślać. A więc i wszechwładny reichsleiter też dotarł do granicy swoich możliwości. Jeżeli bowiem chciałby w pełni zachować wszelkie zasady konspiracji, nie powinien mu wyznaczać spotkania drugi raz w tym samym miejscu. No, chyba, że zabrakło już dobrych melin…

            Był jednak jeszcze jeden bezpiecznik. Wiadomość otrzymał w budce telefonicznej przy Straży Pożarnej, na numer której ktoś dzwonił punktualnie o 13.30, a miejsce odebrania tej informacji otrzymał w ostatniej chwili. Miał wtedy piętnaście minut na dotarcie do miejsca spotkania, przy świadomości, że jest w tym momencie obserwowany przynajmniej przez dwie pary bystrych oczu. I nie daj Boże, aby - nawet przypadkiem - doszło w tym czasie do jakiegokolwiek kontaktu z kimkolwiek innym, już nie mówiąc o sytuacji, gdyby uznano, że był śledzony. Spotkanie byłoby automatycznie odwołane, a on sam miałby naprawdę marne szanse, aby wytłumaczyć to zbiegiem okoliczności.  A jeszcze te piętnaście minut? Cholernie mało, i w razie czego, znacznie zawężałoby to okres czasowy, gdyby ktoś chciał go namierzyć i złapać Bormanna. Ale najpierw musiało by dojść do zdrady, a Moder był ostatnim, który chciałby być o takie coś podejrzewany. Mimo to, kiedy z nawyku i na wszelki wypadek wcześniej już usiłował namierzyć melinę Bormanna, skończyło się to fiaskiem. Numer telefonu, na który w nagłych przypadkach kazano mu dzwonić, według książki telefonicznej z 1941 roku należał do jednego z mieszkań w kamienicy, która już nie istniała. Zbombardowana wiosną 1944, straszyła resztkami murów nie wyższymi niż wzrost człowieka. Ale telefon działał! Widać przeniesiono numer i podpięto pod linię w zupełnie innym miejscu. Tyle że śladów tego nigdzie nie było… Więc znów Moder musiał zadać sobie pytanie. Czy już rok wcześniej przygotowywali się do tego, co nastąpiło tu i teraz? Ale chwilowo to nieważne. Już dochodził do miejsca spotkania. Skręcił w bramę i chwilę przyczaił się za załomem. Nikogo. Uspokojony przeszedł przez kupę gruzu i dotarł do starej, rozpadającej się komórki na zapleczu ruin. Ominął stojącego przed wejściem oraz taksującego go ponurym wzrokiem draba i wszedł do środka.

            - Heil Hitler, herr reichsleiter! Melduję się na rozkaz!

- Heil - Bormann wyrzucił rękę w geście pozdrowienia. - Wezwałem pana, brigadeführer, aby być w pełni zorientowany, jak idą nasze sprawy. Jak tam nasz doktor i budowana bomba?

- Wszystko idzie dobrze, herr reichsleiter. Przecież doktor Reschke był współautorem projektu, więc niczego nie trzeba mu podpowiadać. A ludzie z Zellendorfu sprawni, więc powinni ukończyć wszystko na czas.

- To dobrze. To bardzo dobrze, bo wkrótce może zapytać o to ktoś najważniejszy.

- Führer?

- We własnej osobie. A jego ludzie, tak samo jak ja, nie będą tolerować żadnych opóźnień. Drugiej takiej szansy jaka właśnie się przed nami otwiera, już nie będzie. Więc do godziny 24.00, dnia dziewiątego lipca, bomba ma być gotowa. Jeżeli nie chcą zapłacić głową!

- Ale była mowa, że konferencja ma się rozpocząć siedemnastego lipca. I ma trwać nawet może dwa tygodnie…

- Wszystko się zgadza, brigadeführer. Ale też wszystko trzeba przygotować wcześniej. Zaplanować dokładnie co i jak. Gdyby nie taki właśnie plan, nie byłoby nas tutaj. A to chyba coś znaczy, prawda?

- Jak najbardziej. Więc plan na bombę też już mamy?

- Oczywiście. Ale każdy będzie wiedział tylko tyle, ile jest potrzebne do prawidłowego odegrania swojej roli. Nic więcej. W tej chwili całość znam tylko ja, a i tak jest jeszcze modyfikowana. Pan i doktor w odpowiedniej chwili też poznają swoje wycinki. Bo jesteście ważną częścią całości. A tak przy okazji, bo jakoś nie było czasu i sposobności dowiedzieć się bardziej szczegółowo… Jak to właściwie się stało, że doktor Reschke wyszedł cało z obiektu, gdzie montował poprzednie bomby? I jak pokonał trasę do Hannoveru?

- Już mówiłem, choć nie opowiadał o tym szczegółowo. Trasę przeszedł jak większość ludzi. Zaś co do obiektu… Był plan reichsführera Himmlera i obergruppenführera Kammlera, aby w razie klęski zatrzeć wszelkie ślady naszych osiągnięć. Kryptonim „Ende”. Specjalnie wyznaczeni, zaufani ludzie zajęli się tym zagadnieniem. Łącznie z uciszeniem naukowców.

- To wiem. I według moich informacji zrobiono to wyjątkowo skutecznie. Z praktycznie jednym wyjątkiem…

- Reschke?

- Właśnie. Jak więc ocalał?

- Opowiadał, że w sytuacji zorientował się jego ochroniarz, Johann Bomke. Jeden z najlepszych w SD. Może gdzieś coś usłyszał, czy jak? Teraz już się tego nie dowiemy. Zaminował tunele wyjściowe. A gdy uderzyło komando likwidacyjne, nadziało się właśnie na niego. Znał przejścia, poziomy, cały system podziemi. A wcześniej, po ucieczce stamtąd hauptsturmführera von Drebnitza, prawdopodobnie przekonał ochronę z SS, że i oni mają być zlikwidowani. Stawili więc opór. Z walki wyszedł cało jedynie Reschke. Opowiadał, że Bomke uratował mu życie, ale i sam przy tym zginął. Więc kiedy pozostał jako ostatni, wyszedł z podziemi, odpalając miny za pomocą zapalnika czasowego. Dojścia zostały podobno doszczętnie zawalone. A wewnątrz pozostał masowy grób.

- I trzy atomowe ładunki?

- Z tego co wiem, to tak. Ale teraz tam Sowieci. I podobno na głowie stają, aby dobrać się do tajemnic „Riese”. Wozili tam nawet Manfreda von Ardenne.

- Cholerny zdrajca! Tak samo jak Göring czy Himmler. Powinniśmy ich wszystkich rozwalić, tak jak i tego całego szwagra führera, Hermanna Fegeleina. Bo podobno była opinia psychologiczna, że von Ardenne może pracować dla wroga.

- Niby tak. Ale te sprawy Kammler trzymał do swojej wyłącznej wiadomości i dyspozycji.

- Kammler, ale za pośrednictwem tej świni Himmlera. A führer prawie do końca im wierzył.

            Nie było odpowiedzi na takie stwierdzenie. Wreszcie po chwili Moder pociągnął wątek

- Ja byłem za mały, aby wiedzieć o takich sprawach.

- Wiem. I właśnie dlatego nie mam pretensji. A teraz, jeżeli wraz z doktorem nie zawiedziecie, czeka was świetlana przyszłość. Już moja w tym głowa.

 

29.06.1945 - Góry Hartzu.


            - Więc jaka jest szansa, że wybuchnie? - Moder koniecznie chciał wiedzieć, ważąc wszystkie za i przeciw.

- Gerhard… A czy ty przypadkiem nie chciałeś zapytać, jaka jest szansa, że nie wybuchnie?

- No dobrze. Więc jaka jest szansa?

- To zależy od ciebie. To ty masz bieżący dostęp do informacji. Ja tu siedzę w tej norze jak jakiś kret i nawet nie wiem, co dzieje się na świecie. Jedyne chwile, kiedy widzę niebo, to te, kiedy wychodzę zaczerpnąć świeżego powietrza. Albo na papierosa.

- Nie wiedziałem, że tyle palisz…

- Nie palę. Praktycznie udaję. To jedyne miejsce i czas, gdy mogę spokojnie pomyśleć. Pod nadzorem tego tam - wskazał wzrokiem przyczajonego sto metrów dalej rosłego cywila z pistoletem maszynowym w ręku.

- A to kto?

- Nie przedstawiał mi się. Ale to jeden z kilku naszych nadzorców. Szybko okazało się, że legenda o wściekłych psach to tylko jeden z elementów zabezpieczenia. Okolic wejścia, na zmianę i dwadzieścia cztery godziny na dobę, pilnuje dwóch albo trzech ludzi. I gdyby się tu ktoś zaplątał, zaginie bez wieści.

- Więc nasz Martin przedsięwziął i takie środki ostrożności… Powiedział ci o tym, czy sam się zorientowałeś?

- Sam. Po dwóch dniach obliczyłem, że przez czas planowanego tutaj pobytu przyjmiemy zbyt dużą dawkę promieniowania. Praktycznie gwarantującą białaczkę. Kazałem więc wynieść na zewnątrz pojemniki z uranem i tymczasowo zakopać pod skałą, pięćdziesiąt metrów od wejścia. Odszedłem przy tym kilkanaście kroków dalej, niż w tej chwili. I wyłonił się jakby spod ziemi. Prawdę mówiąc, zaskoczył mnie.

- Mówił coś?

- Niewiele. Niby grzecznie poprosił, ale też poinformował, że dalej nie mogę odejść. Powołał się na rozkaz reichsleitera. Obawiam się, że…

- Tak?

- No, wiesz! Czy nie będzie tak, jak w „Centrum”. Kiedy już skończymy pierwszy ładunek.

- Mówiłem ci już. Na miejscu trzeba będzie bombę sprawdzić, połączyć zapalniki ze źródłem zasilania, podłączyć i uruchomić mechanizm czasowy.

- Oby tylko nie natychmiastowy!

- Jaki?

- Taki, który zadziała natychmiast, zamiast za cztery czy pięć godzin. I przy okazji zlikwiduje wszystkich, którzy znają tajemnicę.

- Myślę, że nie. Bo tu czekać będą jeszcze dwa ładunki do złożenia.

- Obawiam się, że ci z Zellendorfu już sami dali by sobie radę. Im wystarczy pokazać coś tylko raz…

- Więc co? Mam ci powiedzieć wprost? Henryku, zrób tak, aby to gówno nie wybuchło? Wiesz, jak wtedy ma się to dla nas skończyć?

- Jest jeszcze trzecia opcja. Przeszkodzić by musiał ktoś z zewnątrz. Ale tak, aby wszystko wyglądało na czysty przypadek. Niezależny od nas, a zarazem dla nas bezpieczny.

- A niby jak? Nie znamy dnia, ani godziny. Nie znamy też sposobu. Znamy tylko miejsce.

- Raczej miasto.

- Właściwie tak. A to cholernie mało. Zbyt mało, aby coś wymyślić. W dodatku nie będziemy znali całości. Bormann powiedział, ze każdy będzie znal tylko swój wycinek, niezbędny do prawidłowego zadziałania całości.

- Więc dupa blada?

- Na chwilę obecną, tak. Ale kiedyś Bormann będzie musiał odkryć karty. Chociażby kilka. A wtedy pomyślimy, co da się z tym zrobić.

 

            03.07.1945, rano - Poczdam.


            - Towarzyszu majorze, kapitan Bielajew melduje się na rozkaz!

- Nie poproszę, abyście usiedli - Rogozin podniósł głos na swojego zastępcę. - Wasi ludzie to lenie i barany, a wy pewno chcecie im dorównać! Jeszcze jeden taki numer i wylecicie stąd jak z procy. Prosto do gułagu.

- Ale ja nie wiem…

- Właśnie! Chodzi o to, że nie wiecie! Przeprowadziłem w nocy kontrolę. Chcecie wiedzieć co stwierdziłem? Kompletny brak nadzoru. Dwa patrole pijane. Co wy sobie myślicie? Że jak zapada zmrok, to nikt już niczego nie sprawdzi? A ja sprawdziłem. Zamiast przeszukiwać ruiny i pustostany, chlali wódkę na podwórzu zbombardowanego domu. Wystawili sobie nawet krzesła i stół, a nie wiedzieli, że jedno z mieszkań na pierwszym piętrze jest już z powrotem zamieszkałe i złożyli mi fałszywy meldunek. A z tego mieszkania jak nic, można by na przykład odpalić minę pod jezdnią. Myślicie, że to niemożliwe? Możliwe! Dwa dni wcześniej jakaś ekipa podobno naprawiała tam wodociąg. Sprawdził ich ktoś? Macie ich nazwiska, albo chociaż nazwę przedsiębiorstwa z którego pochodzili? Gówno! Nic nie wiecie. A przecież mogli tam zamontować jakiś ładunek , przeciągnąć kabel do mieszkania i odpalić, gdy będzie przejeżdżał towarzysz Stalin! A wy co?

- Towarzyszu majorze - Bielajew cały drżał. - Robią tak, bo nikt im nie powiedział, że tu chodzi o życie i zdrowie towarzysza Stalina. Gdyby wiedzieli, to na pewno by się przyłożyli. A co do ekipy z wodociągów… Jeszcze dziś każę rozkopać to miejsce. Ściągniemy saperów. Sprawdzimy wszystko.

- Czy wyście oszaleli? Chcecie taką informację ujawnić szeregowym żołnierzom? Zaraz by któryś wychlapał. A wróg czuwa i niech wam się nie zdaje, że jest już całkiem pokonany. Tu macie robić tak, jakby nadal trwała wojna. Bo właściwie ona dalej trwa, tyle, że podskórna. Tajna. A ja z tego wszystkiego będę was rozliczał. To wasza ostatnia szansa. I jeżeli jeszcze raz stwierdzę coś takiego, to wiecie co z wami zrobię?

 

            05.07.1945, popołudnie - przejście w linii demarkacyjnej na drodze Hannover - Magdeburg.

   

            Nie można powiedzieć. Sztywny angielski kapitan był prawdziwym dżentelmenem i codziennie o 17.00 zapraszał majora na herbatę. Poza tym, praktycznie nie wykazywał się żadną aktywnością, a Orawa po raz kolejny miał okazję przekonać się, jak funkcjonuje brytyjska armia. Całą robotę wykonywali podoficerowie, z daleka tylko nadzorowani przez przełożonych. Nie było to zbyt budujące, ale może tak powinno być? Bo przecież w końcu to oni wygrali tę wojnę… On sam zresztą przejawiał podobną postawę. Wybrał sobie sprawną ekipę i nie musiał co chwila oraz każdemu patrzeć na ręce. Owszem, kilka razy dziennie pojawiał się przy przejściu, czasem osobiście skinął na kogoś palcem, kierując go do swoich ludzi. Przecież muszą zachowywać jakąś dyscyplinę i czasem czuć na karku oko zwierzchnika. Ale żeby coś więcej? Nie było potrzeby.

            Wychwytywali więc tych nieszczęsnych rodaków, po obozach, przymusowych robotach, marszach śmierci czy innych traumatycznych przeżyciach. Kierowali ich we właściwe miejsca będące namiastką Polski, lecz Orawa widział i czuł, że ten ludzki potok powoli zamienia się w strumyk. Coraz szczelniejszy był sowiecki kordon, coraz więcej utrudnień i biurokracji. Stamtąd jednak wciąż jeszcze napływali ludzie, którym można i trzeba było pomóc. Z zachodu na wschód przechodzili tylko nieliczni i Orawa już przeczuwał, jak się to skończy. „Żelazną Kurtyną”, jak to jeszcze na wiosnę wyraził się minister propagandy III Rzeszy Josef Goebbels, mówiąc o sytuacji w zajętej przez sowieckie hordy Rumunii.

            - No, cóż… - pomyślał. - A ja pewnie wyląduję jako dowódca jakiejś kompanii wartowniczej, przy jakimś zawszonym obozie jenieckim. Na jak długo? Trudno powiedzieć, ale chyba niezbyt. W końcu, żywić taką masę ludzi za drutami? Bez sensu. Już lepiej ich przefiltrować i wychwycić ewentualnych zbrodniarzy, a resztę po prostu puścić do domu. Niech sami zapracują na swój byt.

I z tą niewesołą myślą major Orawa odstawił pustą już filiżankę po herbacie.

 

Komentarze