Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 123

 

11.07.1945, rano - punkt przejściowy w linii demarkacyjnej na trasie Hannover - Magdeburg.

   

            Niewielki konwój, który dotarł tu szosą od strony Hannoveru, wzbudził zainteresowanie po obu stronach. Otwierał go amerykański jeep z białymi gwiazdami na drzwiczkach, sierżantem żandarmerii wojskowej za kierownicą i siedzącym z boku majorem, w wyjściowym mundurze obwieszonym licznymi odznaczeniami. Za nim podążała wielka, czarna, amerykańska limuzyna, również z sierżantem za kierownicą i dostojnie wyglądającym krępym mężczyzną na tylnym siedzeniu. Ubrany w równie czarny jak samochód garnitur, białą koszulę z bordową muszką, jedwabne, białe rękawiczki na dłoniach i czarny cylinder na głowie, sprawiał wrażenie w ogóle nie zainteresowanego otoczeniem zewnętrznym. Z przodu i z tyłu samochodu, na białych, owalnych tabliczkach, wrażenie potęgowały czarne litery „CD”. Korpus dyplomatyczny!

            Dopiero za nimi jechała ciężarówka. Niby zwykły Studebaker na wojskowych numerach, ale z mocno i szczelnie zasznurowaną plandeką, ołowianymi plombami na spinającej sznury kłódce, również z sierżantem za kierownicą oraz kapitanem siedzącym z boku. Dokumenty ze skórzanej teczki wyjął major, niedbale podając je kontrolującemu, który chyba jedynie dla zadośćuczynienia procedurze i formalnościom ledwo rzucił na nie okiem, chwilę później przekazując podchodzącemu do aut brytyjskiemu kapitanowi. Ten tylko spojrzał, oddał papiery, zasalutował do wnętrza limuzyny i gestem dłoni kazał podnieść szlaban.

 

            Dwadzieścia sekund później konwój stał już przed szlabanem po sowieckiej stronie, a ogłupiały żołnierz baranim wzrokiem z przodu i z tyłu oglądał podane mu dokumenty, w oczywisty sposób nie wiedząc, co z nimi zrobić.

            - Kamandir! - znalazł wreszcie wyjście z niecodziennej sytuacji, widząc wyglądającego przez okno dowódcę strażnicy.

            Chwilę później lejtienant Kriuczkow przeklinał dzień, w którym został wyznaczony jako dowódca tej placówki. Jako jedyny ze strażnicy zorientował się, co znaczą litery „CD” na owalnych blachach. Ale przecież miał obowiązek skontrolować wszystko, co wjeżdża na teren jego strefy! A tu trzy pojazdy, jakiś ponuro wyglądający typ w cylindrze i papiery również oznaczone znakami „CD”. Co prawda, jeep i ciężarówka nie miały takich tablic, ale z dokumentów wynikało, że jest to konwój dyplomatyczny. Z dokumentów, bo oprócz wersji angielskiej, major z jeepa dysponował też wersją w języku rosyjskim. Wszystko to oczywiście opatrzone wieloma pieczęciami rządu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej.

Tego było już za wiele i Kriuczkow zsunąwszy w tył czapkę, aż podrapał się po głowie. Papiery papierami, ale on przecież też miał swoje, surowo nakazane obowiązki.

- Muszę skontrolować tę ciężarówkę! Jeepa również. One nie mają tablic korpusu dyplomatycznego.

- Tawariszcz! Chyba na głowę upadłeś. Albo lipcowe słońce wypaliło ci mózg - żujący gumę amerykański major aż wstał z siedzenia. - To wszystko jest konwojem dyplomatycznym. Własnością rządu amerykańskiego, niepodlegającą żadnej kontroli. Tu jest to napisane. Po angielsku i dla ułatwienia po twojemu. Co, czytać nie umiesz?

- Ale mam przepisy…

- W dupę je sobie wsadź! Nie wiesz, że według konwencji dyplomatycznej, którą i twój kraj podpisał, konwoje, przesyłki i bagaże dyplomatyczne są nienaruszalne i nie podlegają żadnej kontroli? Tak samo jak osoby dyplomatów oraz towarzyszący im personel i eskorta. Panimajesz? - rosyjski majora był nieco sztuczny, ale zrozumiały i poprawny. - Chcesz narazić nasze sojusznicze kraje na konflikt dyplomatyczny? Postawią cię za to pod ścianę i to jeszcze dzisiaj. Tego chcesz?

- Ale ciężarówka…

- Nie ma żadnego „ale”. Wiezie pocztę dyplomatyczną i sprzęt kancelaryjny dla poselstwa amerykańskiego w Berlinie. Nie słyszałeś o czymś takim? To lepiej przemyśl, co powie twój „Wujek Joe” czyli Stalin, jak się dowie, że przez jednego durnia zepsuły się stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi. Jak myślisz? Kto zostanie kozłem ofiarnym? - major już prawie krzyczał.

- A ten tam, w samochodzie osobowym? - Kriuczkow usiłował zachować resztki godności wobec tego bezczelnego Amerykanina.

- To James Morgan. Z „tych” Morganów - major dodał znaczącym głosem. - Reprezentant Kongresu Stanów Zjednoczonych, poseł pełnomocny oraz podsekretarz Departamentu Stanu. Jeszcze dzisiaj ma umówione spotkanie z waszym marszałkiem Żukowem. I jeżeli przez ciebie się spóźni… - groźba aż zawisła w powietrzu.

- Niech to szlag trafi! - Kriuczkow z rozpaczą machnął w stronę szlabanu. - Otwierać!

 

            Chwilę później trzy pojazdy niespiesznie ruszyły w kierunku Magdeburga, a siedzący w limuzynie i pocący się pod nasuniętym na czoło cylindrem Bormann wreszcie odetchnął z ulgą. Przejechali! Nie ma co, ma się ten łeb! Oraz konkretnych i sprawnych ludzi. Wszystkie trzy samochody były kradzione. Limuzyna aż w Paryżu, spod konsulatu amerykańskiego. Papiery na których jechali, podrobione przez starego fachowca z komórki legalizacyjnej SD. Załogę konwoju stanowili weterani dywizji Brandenburg. - To była dywizja - wspomniał Bormann. - Sabotażyści i dywersanci działający w mundurach obcych armii, siejący zamęt i śmierć, zwłaszcza na tyłach wroga. Znakomicie wyszkoleni, bezwzględni i skuteczni, znający obce języki. Szczególną wartość wykazali w 1941 w Rosji i później jeszcze wiele razy, aż do ofensywy w Ardenach, w grudniu 1944. A teraz tutaj - Bormann aż się uśmiechnął. - Znakomita robota. I jeszcze jedno. Oprócz niego i jadącego jeepem rzekomego majora, nikt na całym świecie nie wie, że bomba jest już po sowieckiej stronie. Na wyściełanej trocinami podłodze skrzyni ładunkowej Studebakera, jechała teraz dwadzieścia metrów za nimi, podążając ku swemu ostatecznemu przeznaczeniu.

 

11.07.1945, popołudnie - Hannover.


            - I jak tam? Wykułeś już wszystko na blachę? - głos Modera wyrwał Henryka z zamyślenia. Bo wkrótce ruszamy.

- Oczywiście. Chcesz się sprawdzić? Ja przepytam ciebie, a ty mnie.

- Nie potrzeba. Skoro twierdzisz, to znaczy, że tak jest. Chciałem się tylko upewnić.

- Mam to wszystko w głowie. Wolfgang Becker. Technik - mechanik. Zwolniony z angielskiej niewoli. Pod koniec wojny obsługa działa przeciwlotniczego w Essen. Udaję się do miejsca zamieszkania, choć podobno wpisany tu adres, na dzień dzisiejszy jest jedynie wypaloną ruiną. Przed powołaniem do obrony przeciwlotniczej zatrudniony w zakładach Rheinmetall - Borsig w Poczdamie jako pracownik magazynu. A ty, według papierów, byłeś tam podobno cieciem.

- Śmiej się, śmiej. Czasem lepiej nie rzucać się w oczy. Jak jesteś nikim, to nikt się tobą nie interesuje. To często niesamowicie wygodne. A poza tym w moim wieku… To cholernie dobre papiery.

- Pewnie. A przy tym nie odbiegające od zewnętrznego wizerunku. I o ile się nie mylę, wylądujemy właśnie tam. Z tym, że dalej będziesz, a właściwie obaj będziemy zakładnikami Bormanna.

- Chyba zgadłeś. Ja też nie wiem wszystkiego, ale skoro dali nam papiery na ten zakład, to musi w tym coś być.

- A więc doszliśmy do konsensusu. Wiemy już gdzie.

- I mniej więcej wiemy kiedy. Przecież dotrzemy tam najdalej za trzy, cztery dni. A później tylko sprawdzenie bomby i podłączenie zapalników. Bormann mówił, że spokojnie wyrobisz się w jeden dzień.

- Jasne. Ale mówił też, że konferencja rozpocznie się prawdopodobnie 17 lipca. Trzeba więc będzie poczekać jeszcze dzień czy dwa. To cholerne ryzyko.

- Wiem. Ale tu nie da się wszystkiego dokładnie zaplanować. Zwłaszcza czegoś, co nas nie narazi.

- Mówisz o…

- Tak. Bo najlepiej, aby to cholerstwo nie wybuchło. Nie przez nas. Przez Amerykanów albo przez Angoli.

- A przez sowietów?

- Przez sowietów? Nigdy w życiu. To niech już lepiej to wybuchnie. Bo gdyby oni to dorwali w swoje brudne łapy…

 

 

                                               Rozdział V

 

                                          Zobaczyć ducha.

 

12.07.1945, rano - punkt przejściowy w linii demarkacyjnej na trasie Hannover - Magdeburg.

 

Orawa przysunął bliżej filiżankę porannej kawy i zapalił papierosa. Dobry. Amerykański. „Lucy Strike”. Tak można zaczynać każdy dzień. Kolejny dzień na tym beznadziejnym posterunku, którego monotonię urozmaicała tylko kawa, amerykański papieros i popołudniowa herbata z angielskim kapitanem. No i wieczorna whisky, samotnie wypijana na kwaterze. Niech diabli wezmą takie życie! Jeszcze wpadnie w alkoholizm! No bo niby jak długo można tkwić na tym zapyziałym zadupiu, pełniąc tylko pomocnicze funkcje? Co to za życie dla niego, niegdyś pracownika wywiadu, a później frontowego żołnierza, od lat przyzwyczajonego do skrajnych emocji i krążącej w żyłach adrenaliny? Właśnie zaciągnął się wonnym dymem, gdy nagle ręka mu znieruchomiała, a oczy, dotychczas niedbale taksujące przechodzących opodal ludzi, zrobiły się niemal okrągłe. Zamrugał nimi i mimo woli przetarł palcami lewej ręki, ale nic nie chciało się zmienić. W grupce cywilów podążających na wschód, nadal odznaczała się ta sylwetka. Wysoka, barczysta, z twarzą, której na dobrą sprawę nigdy nie zapomniał. On, czy nie on? To chyba niemożliwe, ale… Jak we śnie, podniósł się z krzesła i dziwnie sztywnym krokiem, z bijącym sercem ruszył w stronę grupki.

 

            Tym razem Henryk był już spokojny. Strój robociarza, doskonale podrobione papiery, nic trefnego w kieszeniach. Przez chwilę wspomniał jeszcze dokumenty Grzegorza Beresia, dzień przed odjazdem z podziemi na wszelki wypadek schowane w metalowej nodze stołu montażowego, którego otwór zamaskował starymi, przetłuszczonymi pakułami. Pewno za parę lat tam zgniją. Bo niby kto i kiedy znów otworzy tę sztolnię? Chyba już nikt i nigdy.

            Na razie jednak trzeba było porzucić te myśli. Znów był przy przejściu, przekraczanym niespełna miesiąc wcześniej, z przeciwnej strony. Wtedy jeszcze spięty, niepewny jutra. Teraz też niepewny, chociaż inaczej. Samo przejście go nie martwiło. Ale to, co miało się zdarzyć w Poczdamie… Gdyby chociaż był sam. Dałby nogę przy pierwszej okazji. Do Trudy. Tam żyli by sobie spokojnie. Ale teraz? Kiedy rodzina Modera była zakładnikami? Zwłaszcza dzieci. Miał ich wystawić na pewną śmierć? Wewnętrznie i powoli godził się już z pewną niewypowiedzianą myślą. Jeżeli naprawdę nie będzie innego sposobu, to może lepiej postawić się, wziąć na siebie pełną odpowiedzialność, wszystko spieprzyć i umrzeć? Ocalić co najmniej sto tysięcy ludzi, mających zginąć w atomowej apokalipsie, ocalić dzieci. Co prawda nie swoje. Wnuki Modera, ale mimo wszystko… Bo swoich już chyba mieć nie będzie, jeżeli tak dalej to wszystko pójdzie. Na razie jednak przesuwał się powoli w niewielkiej grupce ludzi udających się na wschód. Jeszcze tylko on. Nie chcieli ryzykować, więc Moder przeszedł już pół godziny wcześniej. A teraz jego kolej. Właśnie wyciągnął z kieszeni dokumenty, gdy nagle od tyłu ktoś położył mu rękę na ramieniu. Spłoszony, szarpnął się i gwałtownie odwrócił.

            - Piotr? Pan Piotr? Bo przecież to pan, prawda?

Twarz i postać pytającego prawie go poraziły. Skoczyło serce, bo i poznał od razu. Ten sam! Spotykali się przez lata, godzinami przekazywał mu informacje. A teraz nagle, jak jakaś zjawa pojawił się przed nim, po sześciu latach nieobecności, po sześciu latach bez jakiegokolwiek kontaktu.

- Pan Stefan? - dla pewności spytał jeszcze, bo tak przez lata go nazywał.

- Panie majorze, pomóc coś? - gorliwy żołnierz widząc wcześniejszy gest przełożonego już był przy jego boku.

- Nie. Idźcie do swoich spraw - Orawa poczekał chwilę, aż żołnierz odejdzie i kontynuował. - A więc jednak żyjesz! A ja już myślałem…

- Ja też. Ale - tu myśl jak błyskawica przeszła przez głowę Henryka - musimy pilnie pomówić.

- Więc chodźmy do mnie - Orawa wskazał na stojący obok namiot.

- Nie. Mogę być obserwowany. Proszę odprowadzić mnie trochę w bok. Sprawdzić dokumenty. Długo i dokładnie. Ja w tym czasie będę mówił. A potem zacznie pan działać.

            Zadziałał instynkt rasowego wywiadowcy. Orawa już o nic nie pytał. Odeszli kilka kroków w bok. Wziął do ręki dokumenty Henryka.

- Mów!

- Za tydzień w Poczdamie spotkają się Stalin, Truman i Churchill. Ocalały z Berlina Martin Bormann planuje na nich zamach. Na polecenie Hitlera, który też podobno ocalał.

- Chyba śnisz…

- Nie! I słuchaj dalej. To śmiertelnie poważne. Mają zdetonować bombę atomową. Pamiętasz, jak w 1939 mówiłem ci o rozszczepieniu atomu?

- No i nic z tego nie wyszło.

- Nieprawda. Ta bomba istnieje. Zbudowana tutaj, ale nie wiem czy nie jest już po sowieckiej stronie. Za dwa, najpóźniej trzy dni, może być w Poczdamie. Prawdopodobnie w magazynach zakładów Rheinmetall - Borsig. Ja też za kilka dni mam tam być. Bombę trzeba przechwycić przed terminem spotkania, bo inaczej całe miasto pójdzie do nieba. Razem z tymi trzema.

- Ale…

- Słuchaj dalej. Idź z tym do Amerykanów. Też taką budują, więc zrozumieją. A przynajmniej powinni.

- A jakbym cię tu i teraz zatrzymał?

- To stracimy kontakt z bombą. Najprawdopodobniej raz na zawsze. A wtedy można spodziewać się najgorszego. 

- Kurwa mać! - głos Orawy był ni to rozpaczliwy, ni to bezradny.

- Spokojnie. Mamy jeszcze czas. Tylko trzeba działać błyskawicznie. Wszystko zrozumiałeś?

- Tak. Ale to jest tak nieprawdopodobne… Nikt mi nie uwierzy i jeszcze zrobią ze mnie wariata.

- Nie zrobią. Pamiętaj tylko określenie. Bomba atomowa. Ma moc od sześćdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu kiloton.

- Czego?

- Kiloton. To równoważnik mocy wybuchu trotylu. Dodaj, że opracowano ją w zespole obergruppenführera Hansa Kammlera. Z tego co już wiem, prawdopodobnie poddał się Amerykanom, więc będą to mogli łatwo potwierdzić. Jeżeli im to powtórzysz, muszą zrozumieć. A teraz oddaj już dokumenty i puść mnie dalej.

- A jakiś ewentualny kontakt?

- Nie wiem. Jedyny pewnik to taki, że z Magdeburga do Poczdamu mam jechać pociągiem. Z jednym takim… Nie wiem nawet gdzie będę jutro i czy dalej będę się nazywał tak jak w tej chwili. Już łatwiej na ciebie. Bo nazwiska raczej nie zmienisz. Chyba, że stopień.

- Dobra. Zapamiętaj. Stanisław Orawa. To moje prawdziwe nazwisko. I w przeciwieństwie do ciebie, już chyba przy nim pozostanę.

- No! I nie wyciągaj do mnie ręki - dodał, widząc ruch ramienia majora. - Jestem tylko zwykłym Niemcem, który wydał ci się nieco podejrzany. Powodzenia!

 

Komentarze