Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 133

 

            Terminu co prawda nie dało się utrzymać, ale o 11.45 w końcu ruszyli. Najpierw były trudności z odpaleniem silnika i Henryk musiał solidnie zakręcić korbą, aby maszyna wreszcie zaskoczyła.

Wcześniej jednak przebrali się w mocno podniszczone robocze ciuchy pracowników fizycznych, a Schaube wystawił im firmowe dokumenty, potwierdzające wyjazd po marchewkę i cebulę. Okazało się też, że w zapasowym punkcie kontaktowym ukryte były ich nowe dokumenty, do których wystarczyło wkleić trzymane dotąd przez Bormanna ich zdjęcia i przyłożyć oryginalną, jeszcze z niemieckim orłem i swastyką w szponach, mosiężną pieczęć. Tak więc Dietrich był teraz z zawodu kierowcą, Henryk mechanikiem samochodowym, a Bormann rolnikiem. Przeczyły temu co prawda zbyt zadbane dłonie, ale odpowiednio przybrudzone smarem i ziemią, która wżarła się im też pod paznokcie, nie stanowiły już istotnego mankamentu. Na koniec Dietrich przyniósł jeszcze dwie radzieckie pepesze z pełnymi magazynkami i po pistolecie Walther P - 38 dla każdego.

- Naprawdę jest to konieczne? - Henryk aż się skrzywił. - Jak nas z tym złapią, to żywi z ich łap nie wyjdziemy. Przecież to ich automaty.

- Automaty przywieźliśmy tu razem ze sobą. Do fabryki dojeżdżaliśmy w przemalowanej na ruską ciężarówce, w ruskich mundurach, to i broń musiała być ruska.

- A co, herr doktor? Masz może cykora? - Bormann uważniej spojrzał na Henryka. - Przecież, jakby co, to nie możemy iść jak te barany na rzeź!

- Słusznie, reichsleiter - poparł szefa Dietrich. - Dodatkowo ja sam zamieniłem swoje puste granaty na prawdziwe - wyciągnął jeden z kieszeni. - Jednym słowem, mamy tu niezły arsenał.

- No… - Henryk pokiwał głową. - Tylko ważne jest, aby jej użycie było racjonalne i tylko w chwili bezpośredniego zagrożenia. Bo te zabawki robią dziwnie dużo hałasu i od razu zwracają uwagę. 

- Nie bój się, herr doktor. Mamy i inne sposoby - Bormann popatrzył nieco kpiąco. - Dietrich! Pokaż mu …

- Spójrz tu, herr doktor - Dietrich palcem wskazał pod swoje siedzenie. - Jest tam klucz do kół, łyżka do opon i parę metrów łańcucha. Pod siedzeniem pasażerów też jest taka łyżka, a na skrzyni półtorametrowa rura z dwoma dospawanymi uszami. Oficjalnie to tylko typowe narzędzia, ale nawet sobie nie wyobrażasz, jaki można z tego żelastwa zrobić użytek.

- Wyobrażam sobie -  Henryk był nieco dotknięty ich lekceważącym tonem. - I możecie mi wierzyć, że znam się coś na tym. Jeszcze z czasów Coburga i Monachium.

- Już dobrze, herr doktor - Bormann postanowił przerwać tę rozmowę. - Nie chcieliśmy pana urazić. Broń schowana? - popatrzył z kolei na Dietricha.

- Jawohl, herr reichsleiter! Obie pepesze są już pod szmatami, za siedzeniem. Pistolety odbezpieczamy, ale nie przeładowujemy. Wsuwamy je za paski od spodni, ale z tyłu.

- Będą uciskać - Bormann się skrzywił.

- Reichsleiter! Jak dobrze pójdzie, to za jakieś cztery godziny powinniśmy być w Schwerinie. A tam potrzebne nam będą tylko do linii demarkacyjnej. Z tego co wiemy, w angielskiej strefie zrezygnowali już z kontroli drogowych. Wyrzucimy więc to żelastwo po przejściu i tyle. Chociaż… Bez broni czuję się jakiś taki nagi…

 

            Wbrew pierwotnemu planowi ruszyli we czwórkę. Stało się bowiem, że wysłany do pobliskiego sklepu po prowiant na drogę Schaube, wrócił zaledwie po kwadransie blady na twarzy i natychmiast opowiedział, co mu się przytrafiło.

- Na większych ulicach prawdziwa łapanka. Mnie nie legitymowali, ale zatrzymują wszystkich wysokich facetów po trzydziestce. Kontrolują też wszystkie auta. Sam widziałem, jak zatrzymali dwa, niedaleko mnie. Mają w ręku jakieś fotografie i porównują je z twarzami pasażerów.

- Jakie fotografie? - Bormann aż wytrzeszczył oczy.

- Nie wiem. Nie podchodziłem bliżej, ale format jest taki, że mieści się w kieszeni ich bluzy mundurowej.

- Cholera jasna! - wyrwało się Dietrichowi. - To co robimy?

Zapadła cisza. Popatrzyli po sobie niepewnie, aż w końcu to Schaube odezwał się pierwszy.

- To może poczekać? Chociażby do jutra? Może to jakaś krótka akcja?

- Krótka? - Henryk natychmiast wysunął wątpliwości. - Jeżeli szukają kogoś ze zdjęcia, to może to potrwać nawet i z tydzień. Przecież taki poszukiwany niewątpliwie się przyczaił. A wtedy…

- Może wystarczy - przerwał mu Bormann. - Mówiłeś - zwrócił się do Schaubego -  że widziałeś ich na głównej ulicy?

- Tak, koło naszego sklepu osiedlowego.

- A później, jak już tu wracałeś?

- Tu już nikogo nie było. Ale tamta droga to wylotówka z miasta, a my jesteśmy na uboczu.

- W porządku. Twój kierowca, którego nam dzisiaj proponowałeś, zna te boczne drogi?

- Helmut? On się urodził w tej dzielnicy. Zna tu każdą dziurę.

- To świetnie. Każ mu się przygotować i za kwadrans odjazd. I uprzedź go tylko co do jednego. Musimy wyjechać z miasta najgorszymi i najbardziej odludnymi drogami jakie zna.

 

            Ściśnięci w ciasnej szoferce jak śledzie w beczce, z podniesionym ciśnieniem i oczami wypatrującymi wszelkich zagrożeń, po blisko dwudziestu minutach jazdy znaleźli się wreszcie poza miastem. Zaraz potem zagłębili się w las i dopiero po czterdziestu dalszych minutach dotarli do Haweli.

- No, Helmut! Wysiadka!

- Słucham? - kierujący Oplem w pierwszej chwili nie zrozumiał.

- Co? Zdziwiony? Tu się kończy twoja trasa. Dalej już jedziemy sami.

- A ja?

- Te niespełna trzydzieści kilometrów - Dietrich spojrzał na licznik - dasz radę pokonać spacerkiem w pięć godzin. Ruscy zatrzymywać cię też raczej nie będą, bo nie wyglądasz na wielkoluda. A gdyby ktoś cię pytał, to chodziłeś do chłopów po wódkę - wyciągnął zza siedzenia sporą flaszkę, otrzymaną wcześniej od Schaubego. - Podczas ewentualnej kontroli pewno ci ją zabiorą, ale reszta raczej nie będzie ich interesować. I pamiętaj. Nigdy nas nie widziałeś i nic o nas nie wiesz. Nas tu po prostu nie było. A gdybyś jednak puścił parę z ust…

- Byłem w wojsku. Wiem, co znaczy rozkaz!

- No! To teraz pokaż jeszcze drogę na Brandenburg.

- Tędy - Helmut zamachał ramieniem w kierunku zachodnim. - Najpierw trochę na południe wzdłuż Haweli, a później w prawo.

- Dobrze. I pamiętaj. Ci, co mają długie języki, często mają krótki żywot.

 

            - A nie trzeba było go stuknąć? - kilka kilometrów dalej Bormann głośno wyraził trapiące go myśli.

- Myślę, że nie trzeba - Dietrich nie wahał się ani chwili. - Widać, że to łebski facet, a ponadto był w wojsku. Więc powinien wiedzieć, co to znaczy dyscyplina. Ponadto, kazałem pokazać mu drogę na Brandenburg.

- No właśnie. Ale przecież tam nie jedziemy…

- Dla zmyłki, herr reichsleiter. A nasza prawdziwa trasa, to na chwilę obecną Nauen.

 

18.07.1945, godzina 11.00 - Poczdam, siedziba Smiersz - u.


            - No i co, majorze Rogozin? Jak by nie było, daliście dupy!

- Nie rozumiem, towarzyszu generale…

- A co tu jest do rozumienia? Była ciężarówka z jakimś ładunkiem? Była, ale już jej nie ma. Byli jacyś ludzie, którzy ją tam przyprowadzili? Byli, ale też zniknęli. Kilkudziesięciu naszych poszło do piachu, a osobista ochrona towarzysza Stalina szaleje. Dobrą godzinę musiałem się przed nimi tłumaczyć, jakim cudem coś śmiało w tym mieście wybuchnąć i to w pierwszy dzień jego pobytu! Mało brakowało, abyśmy obaj wylądowali w jakimś lochu albo na Syberii. I tylko dlatego jeszcze rozmawiamy, ponieważ  udało mi się ich przekonać, że to wina sapera.

- Sapera?

- A wy co, towarzyszu Rogozin? Mam wam przemyć uszy? Oczywiście, że sapera. Szef ekipy rozminowującej pozostawił przy magazynie jednego swojego człowieka. Obawiał się bowiem, że pilnujący prości żołnierze nie dadzą rady się powstrzymać i pójdą tam szabrować.

- Ale ja przecież zrobiłem kontrolę. Nawet osobiście. I wszystko było w najlepszym porządku.

- Gówno, a nie w porządku. Przekonaliście mnie, że z dalszymi pracami rozminowującymi trzeba się wstrzymać do rana, podczas gdy ja chciałem kontynuować robotę. No i mamy rezultat. Był tam pewno jakiś zapalnik czasowy i wszystko się spieprzyło. I to wasze głupie pomysły do tego doprowadziły. Ja chciałem kuć żelazo, póki jeszcze było gorące.

- Ale to wy podjęliście ostateczną decyzję, towarzyszu generale - Rogozin pomyślał, że w tej chwili może już tylko kontratakować. - I była to decyzja racjonalna - dodał szybko, chcąc zredukować widoczną na twarzy generała furię.

- Ja? A tak… Ja! Ale na skutek waszej argumentacji. Kto wie, czy nie obliczonej na dokonanie tam sabotażu!

- Towarzyszu generale…

- Zamknijcie się Rogozin, dobrze? Bo moja cierpliwość powoli się kończy. Naraziliście nie tylko siebie, ale i mnie. I gdyby nie ten saper…

- Właśnie… Co z tym saperem?

- Co? - ciężkie westchnienie zawisło w powietrzu. - Martwy nie może się już bronić. Zasugerowałem, że prawdopodobnie pod wpływem fałszywej ambicji albo chciwości, sam podjął próbę rozminowania i sprawdzenia ciężarówki. Podjął i się pomylił. Rozumiecie?

- Tak jest, towarzyszu generale!

- No! To teraz z innej beczki… Co z blokadą miasta?

- Na razie bez rezultatów. Szukamy…

- I co? Ile będziecie tak szukać? A może ten cały Reschke, którego podobno osobiście żeście widzieli, jest już poza Poczdamem?

- Towarzyszu generale! - Rogozin zrozumiał, że musi wykazać się aktywnością. - Mamy już około tysiąca zdjęć tego Reschkego. Możemy spowodować, że w ciągu półtorej godziny będziemy mieli dwa razy tyle.

- Gdzie? Jak?

- Jest tu całe laboratorium fotograficzne przybyłe z Moskwy. Operatorzy i fotografowie mają uwiecznić przebieg konferencji z udziałem towarzysza Stalina. Wykorzystajmy to. Z tego, co się orientuję, mają takie wyposażenie i moce przerobowe, że spokojnie dorobią co najmniej drugie tyle. Weźmiemy później łączników motocyklowych i w ekspresowym tempie rozwieziemy to na całą naszą strefę. Damy zadania dla wszystkich naszych wojennych komendantur. Oni z kolei dadzą swoim ludziom. Z takiej sieci niełatwo będzie się wyplątać.

- Dobrze. Może jeszcze jakoś się zrehabilitujecie, towarzyszu Rogozin. To co? Do roboty! - dodał widząc, że Rogozin wciąż pozostaje w miejscu. - Ganiajcie do laboratorium, opracujcie stosowne zadania dla łączników i pokwitowania odbioru dla komendantur. Łączników ze sztabu zabezpieczenia konferencji sam załatwię. A odprawa i wyznaczenie zadań do realizacji ma się odbyć w komendanturze miasta. Najpóźniej o 13.00.

 

18.07.1945, godz. 13.00 - Poczdam, rosyjska Komendantura Miasta.

 

            Było ich chyba ze dwudziestu. Poderwani pilnym i niespodziewanym rozkazem karnie stawili się w komendanturze, pozostawiając przed budynkiem swoje maszyny. Wyglądało to w pierwszej chwili na jakiś zlot czy rajd motocyklowy, ale nawet największym wesołkom zrzedły miny, gdy przed nimi pojawił się major o zaciętej, bladej ze zmęczenia lub też  niewyspania twarzy i zimnym, złym spojrzeniu.

- Uwaga! - zastukał w stół trzymanym w dłoni pękiem kluczy. - Nie musicie wiedzieć kim jestem, ani też jaką pełnię funkcję. Chcę was jednak zapewnić, że wykonywać będziecie bardzo ważne zadanie, wyznaczone wam przez dowodzącego całością naszych działań na obszarze Poczdamu i mającego w tym względzie wszelkie umocowania generała. Ponieważ miedzy innymi chodzi tu o bezpośrednie bezpieczeństwo naszych najwyższych władz partyjnych i państwowych - choć było to tajemnicą poliszynela, Rogozin nie wspomniał tu o wizycie w mieście samego Stalina - wymagać będę jak najściślejszego wykonywania moich rozkazów. Jakiekolwiek uchybienia to natychmiastowy sąd polowy i pluton egzekucyjny! Tu nie możemy sobie pozwolić na jakąkolwiek fuszerkę. Za chwilę przejdziecie do sąsiedniej sali. Tam każdy z was otrzyma pakiet - niektórzy nawet dwa - z zawartością stu zdjęć poszukiwanego przez nas zbrodniarza wojennego, mającego na sumieniu wielu naszych rodaków, a jednocześnie przywódcę Werwolfu na całą naszą strefę okupacyjną - tu Rogozin kłamał bez zmrużenia oka - oraz planującego zamach na nasze najwyższe władze. Pakiety są ponumerowane i mają wypisane adresy naszych komendantur, pod które do godziny 21.00 macie je obowiązkowo dostarczyć. Każdy pakiet zawiera druk pokwitowania i dalsze instrukcje dla ich adresatów. Każde pokwitowanie zawiera też rubrykę, gdzie wpisana będzie godzina odbioru pakietu, wiec nie będzie żadnych tłumaczeń. A teraz podwinąć rękawy. No, na co czekacie? Nie zrozumiano? - dodał, widząc, że większa część zawahała się, słysząc tak dziwne polecenie.

            Z ogłupianymi minami i oglądając się na siebie, podwinęli wreszcie rękawy swoich bluz mundurowych.

- Wyżej, do łokci - głos Rogozina nie pozwolił na jakiekolwiek dalsze wahanie.

            Stanęli wreszcie jak im kazano, z gołymi do łokci rękami. A właściwie nie tyle gołymi, co w kilku przypadkach obwieszonymi po dwa, trzy, czy nawet cztery zegarki na każdym ręku. Było też jednak kilku, którzy zegarków nie mieli.

- Ty, ty, ty i ty - Rogozin wskazał trzymanymi w ręku kluczami. - Odpinacie po jednym zegarku i oddajecie tym, którzy ich nie mają. Zwrócą wam po akcji - dodał z ironicznym uśmieszkiem. - A teraz małe wyjaśnienie. Nikt z was już nie może mi powiedzieć, że nie wiedział, która jest godzina. Zsynchronizujmy teraz zegarki - wyciągnął lewą rękę i spojrzał na swoją złotą Omegę, „zarekwirowaną” u pewnego jubilera, jeszcze w Waldenburgu. - Jest w tej chwili dokładnie 13.14. Odbiór i kwitowanie pakietów nie zajmie wam więcej niż kwadrans. O 13.30 nikogo tu już nie chcę widzieć. Wskakujecie na swoje motocykle i pędzicie pod wskazane adresy. Pytania?

            Popatrzyli po sobie, ale odpowiedziała im cisza.

- Skoro wszystko jasne, to rozejść się. I pamiętajcie… Do 21.00, bo łby pourywam!

 

Komentarze