Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 134

 

            Mładszyj sierżant Fiodor Jewtuszenko kochał swoją maszynę. Była to miłość odwzajemniona, bowiem jeszcze nigdy jego motocykl M - 72 go nie zawiódł, choć spędził na jego siodełku już prawie dwa lata.

Uwielbiał ciężki łomot czterosuwowego, dwucylindrowego silnika w układzie bokser, o pojemności 746 centymetrów sześciennych i mocy aż 22 koni mechanicznych. Uwielbiał też jazdę solo, nie ograniczoną rozmiarami i ciężarem bocznego wózka, gdzie maszyna z wielkim trudem osiągała zaledwie 90 kilometrów na godzinę. Solo zaś, to był już zupełnie inny świat. Motocykl potrafił wtedy pędzić z szaloną prędkością 110 kilometrów, dając Jewtuszence poczucie ważności i siły. Przez ponad półtora roku był też przekonany, że radziecka technika jest najlepsza na świecie, do czasu, gdy w kwietniu tego roku wpadła mu w ręce prawie identyczna, niemiecka maszyna. Badał ją z rosnącym zdumieniem, spostrzegłszy, że nawet drobne detale wykonane były w nieskończenie lepszy i dokładniejszy sposób. Oględziny te zachwiały dotychczasową miłością Jewtuszenki, a pierwsza próbna jazda wprowadziła go w prawdziwą motoryzacyjną ekstazę. Odstawił też w kąt swoją „emkę” i przez krótkie półtora tygodnia paradował na solidnym, niemieckim BMW R - 71. Niedługo, gdyż wpadłszy w oko dowódcy batalionu, szybko dowiedział się, jak kruche było to jego szczęście. Motocykl został mu zabrany, wraz z reprymendą, że ośmiela się jeździć na czymś, co faszystowscy najeźdźcy skopiowali z przodującej na świecie radzieckiej konstrukcji. Nikt mu też nie dodał, że było całkiem odwrotnie i to jego M - 72 stanowi bezlicencyjną kopię kilku niemieckich oryginałów, zakupionych w roku 1940 - tym przez jego kraj. Chodziły też słuchy - choć do uszu Jewtuszenki nigdy nie dotarły - iż dokumentację motocykla przekazali sami Niemcy, po sławetnym pakcie Ribbentrop - Mołotow. Jak było, tak było, ale dla Fiodora rezultat był jeden. Musiał powrócić do swojej starej „emki”, a na pociechę, z niemieckiej maszyny zostały mu tylko nowe okulary motocyklowe, z przezroczystymi, plastykowymi szkłami, tak odmiennymi od zażółconego, swojskiego wyrobu. Zdołał je ukryć w ostatniej chwili i chyba tylko dlatego nie podzieliły losu całego wehikułu. Jedno tylko pozostawało dla niego zagadką. Skoro dowódca batalionu nie pozwolił mu jeździć na faszystowskiej podróbce, to dlaczego teraz sam na niej jeździ? Instynktownie Jewtuszenko znalazł odpowiedź, ale drugiego egzemplarza BMW R - 71 już nie.

            Na razie jednak nie ta sprawa zaprzątała mu głowę. Z budynku komendantury wyszedł oszołomiony, uświadomiwszy sobie jak trudne i ryzykowne czeka go zadanie. Otrzymał bowiem jeden z największych, podwójnych pakietów, którego pierwszą część miał zawieźć do Schwerina, a drugą aż do Wismaru. I to wszystko do 21.00! - Diabli nadali - pomyślał Jewtuszenko - po raz pierwszy przeklinając swoją funkcję łącznika i gońca motocyklowego. Przez cały czas pobytu w armii wykonywał tylko krótkie przejazdy, w ramach dywizji, a czasem nawet tylko brygady. A teraz co? Niby dołączyli do pakietu jakąś schematyczną mapkę, dali adresy, ale to było wszystko. Bądź tu mądry człowieku i jedź według czegoś takiego. Przecież po drodze są dziesiątki mniejszych i większych miejscowości, kilkadziesiąt rozjazdów i skrzyżowań, których na mapie po prostu nie było. Na drogowskazy też za bardzo nie można było liczyć. Jeszcze wiosną, na rozkaz niemieckich, wojskowych władz zostały wykopane i pourywane, aby wojskom przeciwnika utrudnić orientację w terenie i do dzisiaj większa ich część nie wróciła na swoje pierwotne miejsce. - Nie ma co - pomyślał raz jeszcze. - Wsadzili mnie na wysokiego konia i nie daj Boże z niego spaść. Ukradkiem, aby nie widzieli tego inni, przeżegnał się na swój prawosławny sposób, po czym włożył pakiety do brezentowej, przyczepianej przy tylnym kole torby i kopnął w dźwignię rozrusznika. Przechylił jeszcze motocykl na prawo i lewo, nasłuchując przelewającej się w baku benzyny. Mało! Trzeba więc jeszcze podjechać do batalionu i dotankować do pełnych 22 litrów, co przy spalaniu do sześciu od siedmiu litrów na setkę, powinno zapewnić zasięg od 300 do 350 kilometrów. - Raczej 300 - pomyślał przez chwilę - gdyż nie zanosi się na to, abym jechał spacerkiem. Trzeba ostro grzać, aby wyrobić się w terminie. Raz jeszcze spojrzał na schematyczną mapkę. Do Wismaru około 250 kilometrów. I co z tego, że jego motocykl może pojechać powyżej „setki”, skoro na jego trasie dziesiątki wsi, miast i miasteczek? Ile razy będzie się musiał pytać o drogę? Trzydzieści, a może nawet i czterdzieści? Miejscowi Niemcy dotychczas się kryją, widząc zbliżających się do nich sowieckich żołnierzy, często udają, że nic nie rozumieją, a czasem nawet złośliwie potrafią wskazać złą drogę. Na swoich też nie bardzo można liczyć. Przekląwszy więc w duchu, Jewtuszenko był już pewien. To nie będzie prosta droga i łatwe zadanie.

 

18.07.1945, popołudnie - droga przed Schwerinem.


            Fritz Schaube miał w życiu dwie namiętności. Młodych, dobrze zbudowanych mężczyzn oraz samochody. Oczywiście, najlepiej szybkie. Pierwszą namiętność skutecznie ukrywał i to już od wielu lat. Wiedziało o niej jedynie parę osób, a wśród nich i Henryk, do którego jeszcze w latach 20 - tych nieco nachalnie się przystawiał i przez którego, zanim jeszcze w ogóle do czegokolwiek doszło, został w stanowczy sposób odsunięty. Nie wpłynęło to jednak w jakiś zasadniczy sposób na ich wzajemne relacje. Henryk nie zrobił z tego użytku, a Schaube w tej sytuacji nie robił nic, czym mógłby narazić się Henrykowi. Trwał więc miedzy nimi taki swoisty układ zawieszenia, tym bardziej, że obaj wzajemnie coś tam sobie zawdzięczali. Być może właśnie dlatego Fritz zdecydował się oddać im do dyspozycji najlepszą ciężarówkę, jaką właśnie dysponował. Jeszcze w ubiegłym roku przeprowadził w niej kapitalny remont silnika i założył ostatnie posiadane przez siebie nowe opony. Nowe jednakże były tylko z nazwy, bowiem na rynek cywilny już od końca 1943 roku, z bieżącej produkcji prawie nic nie trafiało. Opony te po prostu leżały w jednym z prowincjonalnych i prawie zapomnianych magazynów pewnej kompanii remontowej Luftwaffe i wypłynęły na rynek cywilny tylko dzięki znajomościom i układom, jakie Schaube wyrobił sobie, regularnie dostarczając na pobliskie lotnisko świeże warzywa. Szczególną satysfakcję sprawiło mu to, że kupił je prawie za bezcen, a dodatkowo były produktem ulubionej przez niego austriackiej firmy Semperit. Dobrze pamiętał, jak już w końcówce lat trzydziestych amatorsko wystartował w kilku rajdach samochodowych, w jednym z nich odnosząc nawet zwycięstwo. Założył wtedy jedne z pierwszych na świecie, wprowadzone na rynek w 1936 roku zimowe opony Semperit – Goliath i do dzisiaj uważał, że to właśnie im zawdzięczał swój pierwszy i jedyny zresztą tryumf. Pozostał później wierny marce i starał się swoje samochody wyposażać w takie właśnie ogumienie. Dotychczas sprawowały się bez zarzutów i Schaube nie przypuszczał, aby i teraz miały sprawić jakikolwiek kłopot.

            Problem jednak był inny. Nie wziął pod uwagę a i nie wiedział, że opony, które tak korzystnie i niezbyt legalnie kupił, spędziły w magazynie sporo lat i zostały wyprodukowane już w roku 1937.

 

            Dotychczas wszystko szło dobrze. Oddany im do dyspozycji Opel Blitz sprawował się bez zarzutu, chociaż na gazie jego silnik o pojemności 2473 centymetrów sześciennych i mocy nominalnej 55 koni mechanicznych, pozwalał jechać maksymalnie tylko około 70 kilometrów na godzinę. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bowiem trzydzieści kilometrów od Poczdamu nie widziało się już rosyjskich patroli i podróż upływała w miarę spokojnie. W miarę, bo co 50 czy 60 kilometrów trzeba było zatrzymać samochód, podrzucić drewna do zamocowanego na skrzyni za szoferką bojlera i nieco poczekać, aż drewno zamieni się w gaz. Z początku próbowali jechać też na podarowanej im przez Schaubego ruskiej benzynie, ale silnik tak dygotał i strzelał w gaźnik, przegrzewając się przy tym w zastraszającym tempie, że szybko z niej zrezygnowali. Jadąc w ten sposób i bezpiecznie mijając Nauen, Buckwitz, Potzwalk, Parchim i Crivitz, kilka minut przed 17.00 znaleźli się 20 kilometrów od Schwerina.

            I wtedy właśnie zdarzyło się to… Potężny huk wstrząsnął samochodem, a siedzący za kierownicą Dietrich tylko nadzwyczajnym wysiłkiem i w ostatniej chwili uratował ich przed wyrżnięciem w przydrożne drzewo. Najpierw samochód przechylił się w lewo, ściągając ich ku środkowi jezdni. Chwilę później skontrowany ruchem kierownicy odbił w prawo przechylając się jeszcze bardziej, aż do granicy wywrócenia się na bok. Ostatecznie jednak, z koszmarnym zgrzytem hamulców zatrzymał się o włos od grubego pnia rosnącej tuż przy drodze okazałej lipy.

- Kurwa! Co to było? - pierwszy zareagował siedzący w szoferce po prawej stronie Bormann. Rzucony najpierw na twarde, pozbawione jakiejkolwiek tapicerki drzwi, a później jeszcze na siedzącego w środku Henryka, masował teraz prawe ramię i na którym w błyskawicznym tempie uwidaczniał się sporych rozmiarów siniak.

- Wysiadamy! - usłyszał tylko w odpowiedzi od Dietricha.

Posłuszni rozkazującemu tonowi jego głosu, wyskoczyli z szoferki. Obiegli pień drzewa i po chwili wszystko już było jasne.

- Patrzcie! Pękła pierdolona! - Dietrich nie przebierał w słowach.

            Licząca sobie już osiem lat i założona na lewe przednie koło opona, zewnętrznie prezentowała się jeszcze całkiem przyzwoicie. Miała wyraźne oznaczenia producenta, głęboki bieżnik oraz brak jakichś większych śladów zużycia. Nikt jednak nie wiedział, że przechowywana przez siedem lat w stosie innych opon i przygnieciona ich ciężarem, zdążyła się odparzyć, a jej wewnętrzna strona sparciała i uległa lekkiemu rozwarstwieniu. Magazyn zbudowany z czerwonej cegły stał też w niezacienionym miejscu, kilku niewielkich, zabezpieczonych kratami okien nikt i nigdy nie otwierał, a dach pokryto czarną papą. Latem, w słoneczne dni, temperatura przekraczała tam nawet 50 stopni Celsjusza, z tym, że nikt jej nigdy nie mierzył. Tkwiła tam więc, w tak zwanym „zapasie nienaruszalnym” i gdyby nie ostry kryzys zbliżającego się końca wojny, być może dokonała by tam swojego żywota. Skierowana jednak do eksploatacji w 1944 roku, a do chwili obecnej jeżdżąc praktycznie tylko po Poczdamie i jego najbliższej okolicy, jak dotychczas sprawowała się bez zarzutu. Teraz jednak, w upalnym, lipcowym słońcu, na długiej trasie i przy większej prędkości, sparciała guma w końcu nie wytrzymała.

- Pękła, to pękła - Bormann wciąż masował sobie, w widoczny sposób mocno obite prawe ramię. - Bierz się do roboty, bo nie ma tu na co czekać. Samo się nie zrobi!

- Jawohl! - usłyszał w odpowiedzi, choć ton głosu Dietricha wskazywał na pewne rozdrażnienie. Bądź co bądź, nie był on bowiem przyzwyczajony do roli ślepego popychadła, które można tylko poganiać. Nic, tylko rób i rób! Ze względu jednak na wieloletnią dyscyplinę i wpojone posłuszeństwo, nie zareagował. W końcu jednak jakoś trzeba zmienić to pieprzone koło.

            Popatrzyli po sobie z Henrykiem i bez słowa zabrali się do roboty. Dietrich wyciągnął z szoferki klucz i podnośnik hydrauliczny, Henryk zdjął ze skrzyni ładunkowej zapasowe. Znaleźli też za rowem kilka większych kamieni i podstawili pod prawe koła, aby samochód się nie przetoczył. Podnośnik okazał się sprawny i już po dziesięciu minutach od zdarzenia Dietrich zaczął odkręcać nakrętki. Pierwsze poszły całkiem dobrze, ale przy ostatniej zaczęły się schody.

- No, co jest? Nie jadłeś dzisiaj, czy co? - Bormann nie znosił przeszkód.

- Zapiekła się, cholera - czerwony z wysiłku Dietrich, mimo użycia wszystkich swoich sił nie zdołał jej nawet ruszyć. - Chyba trzeba będzie ją namoczyć.

- Co namoczyć? Jak namoczyć? Jaja sobie ze mnie robisz?

- Nie, herr reichsleiter - Dietrich przeszedł na oficjalny ton. - Są to stare, sprawdzone  sposoby mechaników. Bierze się szmatkę, macza w nafcie lub oleju i kładzie na śrubę. Po jakimś czasie powinno puścić.

- Nie mamy na to czasu. A poza tym, przecież nie może nas tu zastać godzina policyjna.

- Dietrich ma niestety rację, herr reichsleiter - Henryk poparł kierowcę. - Nauczył mnie tego mój dziadek. Tyle, że faktycznie najlepsza była by tu nafta. Szybciej penetruje zapieczone czy zardzewiałe gwinty. W ostateczności może też być Coca - Cola. 

- Coca - Cola?

- Oczywiście. Zawiera kwas fosforowy i również jest skuteczna.

- Zapomnij - Bormann podejrzliwie popatrzył na Henryka, nie wiedząc, czy rzeczywiście tak jest. - Komponentów do jej produkcji, w związku z sytuacją wojenną, zabrakło u nas już jesienią 1940 roku. Dlatego też zaprzestano ją wytwarzać i w zastępstwie nasi ludzie musieli opracować recepturę Fanty. Iwany zaś nie mają Coli i nie zapowiada się, aby kiedykolwiek ją mieli. Chyba, że „Kola przynieś wody” - przypomniał im stary dowcip.

- Chyba wódy - zawtórował mu Dietrich i przez chwilę na ich twarzach zagościła niekłamana wesołość. - A Coli napijemy się, jak już będziemy w strefie zachodniej - kontynuował Dietrich, rozglądając się tymczasem po szoferce.  

            Nafty nie było, ale po krótkiej chwili wyciągnęli zza siedzenia pięciolitrową bańkę z olejem silnikowym. Mimo, iż motor był po kapitalnym remoncie, jednak półtorej setki oleju po każdych stu kilometrach trzeba było dolać. Przydała się teraz ta bańka i po chwili nasączona olejem szmatka tkwiła na nakrętce szpilki.

- Ile trzeba czekać? - Bormann rzucił to pytanie jakby w powietrze.

- Trudno przewidzieć. Co najmniej 15 minut, a później zobaczymy.

 

            Mładszyj sierżant Fiodor Jewtuszenko jechał już prawie trzy godziny. Przed wyjazdem zatankował jeszcze bak do pełna i w trasę wyruszył o 14.05. Kilka razy rozpytując o drogę, tuż przed 17.00 dotarł wreszcie do Crivitz. Tam, jakimś cudem stał jeszcze opisany gotykiem drogowskaz na Schwerin i Jewtuszenko odetchnął głęboko. Jeszcze jakieś pół godziny prostej drogi i pierwszy cel zostanie osiągnięty. Odda pakiet, może nawet coś przekąsi i ruszy dalej.

 

            - To co? Próbujemy? - Dietrich spojrzał na Henryka i rozprostował ramiona. - Ja pierwszy!

Nie było łatwo. Mimo wytężenia wszystkich sił, nakrętka nawet nie drgnęła.

- Kurwa, nie wiem co robić… Może jeszcze ty? – popatrzył na szerokie bary Henryka. - Widać, że z ciebie kawał chłopa.

 

            Opuszczając Crivitz, Jewtuszenko minął po lewej niewielkie jeziorko i zaraz potem dostrzegł ścianę lasu. Nie tylko zresztą to. Tuż przed lasem stała ciężarówka, przy której kręciło się trzech mężczyzn. - Leją, albo im coś nawaliło - pomyślał. - A zresztą… Nie jego sprawa. Dodał gazu, lecz po chwili jakiś instynkt kazał mu zwolnić i mieć się na baczności. - A może to jeszcze jakieś niedobitki Werwolfu? Trzeba być czujnym, ale i warto przyjrzeć się im bliżej.

 

            Klucz, który Henryk wziął do ręki, był prawdziwie mocarnym narzędziem. Prosta, kowalska robota, do której dospawano końcówkę klucza fabrycznego. - Chyba wytrzyma… - pomyślał. Poprawił jeszcze narzędzie na nakrętce, zaparł się nogami i pociągnął z całej siły.

 

            Nie wyglądali na bandę Werwolfu i Jewtuszenko odetchnął głębiej. Po prostu zmieniali przednie koło. Popatrzył przez chwilę przejeżdżając wolno i prawie na wyciągnięcie ręki od rosłego faceta mocującego się z kluczem i nawet na sekundę ich spojrzenia jakby się spotkały. Zaraz później miał ich już za plecami i znowu przyspieszył. Tylko, że jakaś siła zasiała niepokój w jego głowie. Przez chwilę usiłował odegnać złe przeczucie, aż w końcu spłynęło na niego nagłe olśnienie. Widział już tego faceta! A właściwie nie jego, lecz jego zdjęcia, które właśnie wiózł w pakietach! Zrobione prawdopodobnie około piętnastu lat temu, ale przy odbiorze i o tym ich uprzedzono. Co robić? Zawrócić do Crivitz? To bez sensu. Mogą się spłoszyć i zjechać gdzieś w las. Samemu nie ma co ryzykować, wiec po paru sekundach podjął inną decyzję. Zatrzymał motocykl kilkaset metrów dalej, sięgnął do pakietów i dla pewności jeszcze raz obejrzał zdjęcia. Na 99 procent to ten! Zaszumiało mu w głowie, lecz po chwili już miał plan. Trzeba natychmiast jechać dalej. Powiadomić Schwerin i gdzieś przy wjeździe do miasta zorganizować zasadzkę. Bo przecież ciężarówka zwrócona jest właśnie w tym kierunku.

 

            Trzask zapieczonej, ale właśnie puszczającej nakrętki, zginął w ciężkim warkocie przejeżdżającego obok ruskiego motocykla, którego wcześniej Henryk nawet nie zauważył. To była jego chwila tryumfu! Dietrich nie dał  rady, ale on tak. Pokręcił kluczem ślizgającą się już po zaolejonym gwincie nakrętkę, zdjął ją ze szpilki i popatrzył na zapatrzonego w dal Dietricha.

- Poszła, cholera!

- Wiem - chwilowo Dietrich nie wydawał się zainteresowany. - Nie podoba mi się ten ruski motocyklista.

- A co w nim takiego nadzwyczajnego?

- Może nic. Ale przez chwilę tak jakoś popatrzył na ciebie… A teraz stanął i coś przegląda w tych swoich torbach.

Faktycznie. Wszyscy trzej zobaczyli, jak motocyklista wyjął jakąś kartkę czy kartonik i przez chwile wpatrywał się w nią. Obejrzał się później w ich stronę, schował kartkę do torby i z rykiem silnika pognał w kierunku Schwerina.

- Coś tu jest nie tak - Dietrich popatrzył na Bormanna. - Zakładajmy nowe koło i skręcajmy gdzieś w las.

- Co? Strach cię obleciał? - Bormann  nie dawał się przekonać. - To tylko jeden człowiek. Zatrzymał się od nas dobre 300 metrów, popatrzył na coś i pojechał dalej.

- No właśnie… A na co tak popatrzył i dlaczego tak szybko odjechał?

- A bo ja wiem? Może na zdjęcie jakiejś dupy, do której się właśnie wybiera? A może na mapę? Zmieniajmy wreszcie to koło i jedźmy dalej.

- No, nie wiem - Dietrich nie wyglądał na przekonanego. - Ale skoro herr reichsleiter tak rozkazuje…

 

Komentarze