Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 135

 

18.07.1945, popołudnie - Schwerin. 


            - Towarzyszu kapitanie! - Jewtuszenko zasalutował praktycznie w biegu. - Bardzo pilna sprawa - wyciągnął pakiet przed siebie.

- A wy co, mładszyj sierżant? Nie potraficie się regulaminowo zameldować? Oficera nie szanujecie?

- Tak jest, towarzyszu kapitanie. To znaczy nie…

- Wiec tak, czy nie? - gruby, czerwony na twarzy kapitan, aż podniósł się zza biurka. Job twoju mać! Szykowała mu się dobra kolacja, do tego z alkoholem, a tu nagle wpada jakiś zakurzony podoficer i nie potrafi się nawet zachować. Upił się, czy co?

- Tak jest, towarzyszu kapitanie! Szanuję wszystkich oficerów. Ale to jest sprawa nie cierpiąca zwłoki.

- Cierpiąca, czy też nie, sam zadecyduję. A o co chodzi, ale konkretnie, bo nie mam czasu!

- Towarzyszu kapitanie - tym razem Jewtuszenko wyprężył się jak struna. - Przywiozłem pakiet otrzymany w sztabie pracującym przy ochronie samego towarzysza Stalina, w Poczdamie. Jest tam zdjęcie poszukiwanego niemieckiego zbrodniarza wojennego, a jednocześnie przywódcy Werwolfu na całą naszą strefę okupacyjną. Podobno wyjątkowo niebezpieczny. Dodatkowo poinformowano, że może przygotowywać jakiś zamach na naszych przywódców. A ja tego człowieka widziałem niecałe pół godziny temu!

- Jak to widzieliście? Gdzie widzieliście? To dlaczego go nie zatrzymaliście albo nie zastrzeliliście?

- Byłem sam, a ich było trzech. Wymieniali koło w ciężarówce, zaraz za Crivitz. A ciężarówka zwrócona była w kierunku na Schwerin! 

- Chuchnijcie, żołnierzu - kapitan popatrzył na Jewtuszenkę jak na wariata. - Bo jeżeli żeście się upili… Trzeźwy - stwierdził po chwili sam do siebie. -  Więc jeszcze raz. To jak tam z tym poszukiwanym?

- Melduję, że wymieniali koło. Przejechałem obok nich z niewielką prędkością i dokładnie widziałem twarz mężczyzny przy ciężarówce. Zatrzymałem się nieco dalej i popatrzyłem na zdjęcia. Myślę, że to właśnie ten. Trzeba coś natychmiast zorganizować, bo jeżeli to koło już wymienili, to będą tu za niecałe pół godziny.

- Job twoju… - kapitan zdusił w sobie ciężkie przekleństwo. - Pokaż ten pakiet.

Popatrzył na zdjęcia, przeczytał krótkie pismo przewodnie, pokwitował odbiór w odpowiedniej rubryce, a potem popatrzył na Jewtuszenkę.

- To teraz krótko… Jaka to ciężarówka, może numer rejestracyjny czy jakieś inne cechy szczególne?

- Rejestracji nie zapamiętałem. A ciężarówka to chyba Opel Blitz, ale z tych mniejszych. Szara szoferka, skrzynia ładunkowa pomalowana na zielono. Acha, i jeszcze jedno… Jeździ na gaz drzewny, bo za szoferką ma bojler.

- Jak ubrani?

- Normalnie, po cywilnemu. Jak jacyś robotnicy, czy co…

- No, dobra, mładszyj sierżant. Spróbujemy ich zgarnąć. Ale jeżeli robicie mnie w balona, to wiecie, co wam urwę?

- Tak jest, towarzyszu kapitanie. Ale ja naprawdę…

- Już dobrze. Zostaniecie tu z nami, abyście mogli ich w razie potrzeby zidentyfikować. A my sobie teraz zapolujemy, w ten piękny, środowy wieczór.

- Ale ja muszę jechać dalej i…

- Cisza! To mój teren i ja tu dowodzę, a wy macie wykonywać moje rozkazy. Jasne?

- Tak jest!

- Wiec tak, jak powiedziałem. Tymczasem poczekajcie chwilę u podoficera dyżurnego. Ja tymczasem zorganizuję posterunek blokadowy.

 

            Dziesięć minut później dwie ciężarówki ZIS - 5 z piętnastoma żołnierzami na skrzyniach ładunkowych pędziło w kierunku drogi wylotowej na Crivitz. Za nimi jechał motocyklista, wiozący w bocznym wózku grubego kapitana z pepeszą w dłoni, a na końcu dręczony złymi przeczuciami Jewtuszenko.

 

            - To teraz gdzie? - siedzący za kierownicą Dietrich spojrzał w kierunku Bormanna. - Pchamy się do centrum, czy może gdzieś w bok?

- Moment - Bormann studiował od kilku chwil schematyczny plan Schwerina. - Zwolnij trochę - wychylił się z szoferki, aby odczytać tabliczkę z nazwą pierwszej mijanej na przedmieściach ulicy. - W porządku - mruknął po chwili sam do siebie. - Jeszcze jedno skrzyżowanie i na drugim w prawo. A później w lewo, prawo i ostatnia posesja po prawej. Tam będzie nasz następny transport.

- Następny? - wyrwało się Henrykowi.

- A tak. Nie myślisz chyba, herr doktor, że moja sieć, to szarzy ludzie bez żadnych możliwości. Tacy nie byli by mi potrzebni. A moi w razie czego muszą zapewnić nam pieniądze, żywność, broń, schronienie i transport. Na przykład jak Fritz Schaube. Nie mogą też znać całości trasy, bo w razie wpadki… Muszą więc być etapy pośrednie.

 

            Kierowca prowadzącego ZIS - a zobaczył ich pierwszy. Szara kabina i wystający z tyłu bojler gazu drzewnego były dla niego wystarczającym znakiem rozpoznawczym. Skrzyni ładunkowej nie widział, ale co tam skrzynia! Zwolnił, zatrąbiwszy trzy razy odbił w prawo i po chwili ustawił wóz po skosie, blokując prawą część jezdni. Jadący z tyłu ZIS zrobił to samo od lewej i z obu pojazdów wysypało się kilkunastu sołdatów z pepeszami w rękach. Kilku mniej doświadczonych przyklękło na jezdni kierując broń w stronę zbliżającego się Opla, reszta wymierzyła pepesze kryjąc się za sylwetkami obu ciężarówek.

 

            - O kurwa! - Bormann rozszerzonymi z przerażenia i zaskoczenia źrenicami wpatrywał się w przestrzeń przed sobą, jakby nagle zobaczył ducha.

- Spokój! - głos Dietricha pozornie pozbawiony był emocji. Zredukował bieg do dwójki i natychmiast dodał. - Zaraz przyspieszę, a wy wtedy głowy nisko.

 

            Zbliżający się Opel powoli wytracał prędkość zbliżając się do prawego krawężnika. Wyglądało to na tyle zwyczajnie, że nawet jeden z sołdatów wyprostował się i dał ręką sygnał do całkowitego zatrzymania. Spojrzał jeszcze na dziwnie uśmiechniętego kierowcę i mimo woli sam się uśmiechnął. Była to ostatnia rzecz jaką świadomie zrobił w swoim życiu, bo nagle silnik zbliżającego się auta zaryczał gwałtownie i Opel niespodziewanie skoczył do przodu, waląc go swym zderzakiem w okolicach kolan. Ułamek sekundy później sołdat runął na jezdnię i znalazł się pod podwoziem, a tylne koła skręcającego na chodnik samochodu przejechały mu po klatce piersiowej. Nikt już nie usłyszał  trzasku łamanych żeber, nieludzkiego charczenia i nie zobaczył fontanny krwi tryskającej nagle z jego otwartych  do ostatniego krzyku ust. Rozpędzający się tymczasem Opel chwilę później przecisnął się chodnikiem, urywając lewe lusterko o skrzynię ładunkową ZIS - a, a prawe o ścianę stojącej obok kamienicy. Przyspieszając, zawadził jeszcze o stojący parę metrów dalej motocykl, z siedzącym na nim i jakby czekającym na coś żołnierzem, po czym pognał prosto przed siebie. Bez lusterek i z pochylonymi głowami, pasażerowie uciekającego pojazdu nie zobaczyli już, jak mładszyj sierżant Fiodor Jewtuszenko przewraca się wraz ze swoją maszyną, która masą dwustu kilogramów żelastwa natychmiast zmiażdżyła mu prawą stopę. Chwilę później huknęły wystrzały, kilka czy nawet kilkanaście pocisków trafiło w burty, bojler i górną część szoferki, ale oddalający się Opel niestrudzenie pędził dalej. Za zakrętem drogi zniknął z oczu zawracających swoje samochody oraz rozpoczynających pościg sołdatów i tę chwilę Dietrich wykorzystał z całą swoją energią. Natychmiast skręcił w lewo, sto metrów dalej w prawo i jeszcze raz w lewo. Widząc dalej jakiś niewielki park, bezczelnie wjechał w wąską alejkę i po chwili ze zgrzytem hamulców zatrzymał auto w kępie gęstych krzaków.

- Spierdalamy! - rzucił krótko.  

- Ale jak… - zaczął Bormann, lecz Dietrich nie pozwolił mu dokończyć.

- Na piechotę. Nie ujechaliśmy daleko, wiec jeżeli oni pojechali prosto, to mamy wolną drogę. Jesteśmy nie więcej niż 500 metrów od skrzyżowania gdzie mieliśmy skręcić. A stamtąd, to już chyba przysłowiowy rzut beretem - popatrzył na Bormanna. - Tego Opla tak od razu nie znajdą, a jeżeli nawet, to my powinniśmy być już daleko. 

- Powinniśmy - Bormann wyskoczył pepeszą w ręku. - Powinniśmy dojechać, a nie dymać na piechotę.

- Ale pepesze zostawiamy - Dietrich nie porzucił rozkazującego tonu. - Jeszcze tylko tego brakowało, aby nas ktoś z nimi zobaczył.

- Pistolety też? - Henryk wydawał się zaskoczony.

- Nie. Mamy je pod marynarkami i tam ich nikt nie zobaczy. Chyba, że w ostatniej sekundzie swojego życia.

 

            Dwadzieścia pięć minut później przemykali w pobliżu miejsca niedawnej blokady. Na jezdni stała sanitarka, do której wnoszono trupa, obok sanitariusz dawał zastrzyk leżącemu na noszach motocykliście. Na chodniku leżały jeszcze dwa urwane lusterka, a gruby, czerwony na twarzy kapitan miotał się wściekle, pokrzykując coś na kilku obecnych jeszcze w pobliżu żołnierzy.

- Dobra. Omińmy to szerokim łukiem - Bormann przejął inicjatywę. - Im szybciej stąd znikniemy, tym lepiej dla nas.

 

18/19.07.1945, noc - Schwerin. 


            Do miejsca ich następnego kontaktu przybyli już po godzinie policyjnej. Klucząc wąskimi uliczkami i przeczekawszy resztę dnia w krzakach za ruinami jakiegoś warsztatu czy garażu, dotarli wreszcie pod właściwy adres, wymienili hasło i odzew, po czym znaleźli się w stojącym za domem niewielkim baraku.

            - Tu mieszkali moi robotnicy przymusowi - właściciel posesji niczego  nie ukrywał. - Pracowali na moich polach jeszcze do końca kwietnia. A potem wiadomo… Całe szczęście, że byli to Włosi i Belgowie, a ja ich dobrze traktowałem. Bo kiedy przyszli tu ruscy, to po prostu wzięli swoje manatki i sobie poszli. A gdyby było inaczej…

- Wystarczy. Nie interesuje mnie jak ich pan traktował, towarzyszu partyjny Kloske. Zasady pan zna. Mamy mieć zapewnione bezpieczeństwo i transport.

- To pan mnie zna? - gospodarz posesji szeroko otworzył oczy.

- Znam ludzi których potrzebuję i dokładnie wiem, jak mają nam pomóc. Wiem też, jak takim ludziom można zaszkodzić, gdyby nie zrobili tego, co im każę i do czego się zobowiązali, dobrowolnie, czy też nie - Bormann nie pozostawił cienia wątpliwości kto tu jest panem.

- Tak jest! - Kloske, aż spocił się z wrażenia. - Zapewniam, że tu jest w pełni bezpiecznie. Posesja ogrodzona, siatka porośnięta bluszczem, więc z zewnątrz prawie nic nie widać. Nikt tu nie zagląda, bo to tylko przedmieścia. A i dom, jak widać, od strony ulicy nie remontowany, wiec nikt się tu niczym  nie interesuje.

- No, dobrze. A transport?

- Jutro z rana. Mamy tu w okolicy, po zachodniej stronie miasta taki ośrodek dla nerwowo i psychicznie chorych. Pracuje tam mój kuzyn, który zrobi dla mnie wszystko. Jest mi sporo winien i trzymam go w garści. Jeden telefon i szpitalną karetką przyjedzie pod las. Tam ja wskoczę za kierownicę, dwaj z panów założą fartuchy sanitariuszy. Jeden z was niestety, będzie musiał robić za wariata. Pojedzie na noszach, w kaftanie bezpieczeństwa i przywiązany bandażami, ale to raczej tylko formalność. Ruscy karetek z reguły nie kontrolują.

- No chyba nie myśli pan, że ja… - Bormannowi aż żyły nabrzmiały na szyi.

- Powiedziałem, jeden z was. To najbezpieczniejszy i w sytuacji, o której już słyszałem na mieście, prawdę mówiąc jedyny naprawdę pewny sposób jaki znam. Karetką dojedziemy w pobliże jeziora Lassahner See. To w linii prostej około trzydziestu kilometrów stąd. I gdzieś tam będziecie musieli wykonać jakiś telefon.

- Jaki telefon? - wyrwało się Henrykowi.

- Normalny. Z tego, co mi już parę miesięcy temu przekazano, jeden z gości, którzy mieli do mnie trafić, czyli jeden z was, zna jakiś adres po naszej stronie i telefon do kogoś po drugiej stronie jeziora. Tam teraz strefa angielska, ale telefony działają jak przed wojną.

- Znamy taki telefon? - Henryk popatrzył na Bormanna.

- A pewnie, że znamy - Bormann popukał się w czoło. - Organizowano to jeszcze w lutym. I to w moich rękach są wszystkie sznurki tego przedsięwzięcia.

 

            19.07.1945 - Schwerin - jezioro Lassahner See. 


            Z posesji wymknęli się z rana, zaraz po minięciu godziny policyjnej. Już wcześniej Kloske wykonał odpowiedni telefon i karetka czekała w umówionym miejscu. A jeszcze w nocy Bormann zdecydował, że to właśnie Henryk ma robić za wariata.

- Nie gniewaj się, herr doktor. Mnie przecież nie wypada, a Dietrich stanowi naszą najlepszą polisę bezpieczeństwa. To mój zaufany ochroniarz i wyszkolony zabójca. A ty? Niby z ciebie kawał chłopa, ale byłeś tylko naukowcem…

            Stanęło więc na tym, że to Henryka trzeba będzie - chociażby pozornie - zawinąć w kaftan bezpieczeństwa i na wszelki wypadek oraz dla niepoznaki, obwiązać mu chociażby część głowy.

- Wsadźcie mu jeszcze knebel w usta i obandażujcie szczękę - poradził Kloske.

- Co?!!! - Henryk nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

- To dobra rada. Mają tam też wariatów, którzy gryzą co popadnie. Wszyscy się ich boją, a knebel i bandaż na szczęce utrudniają jakąkolwiek identyfikację.

Tak więc role zostały podzielone. Kwadrans po wyjściu z domu Kloskego, na ustronnej drodze pod lasem ujrzeli malowaną na biało sanitarkę z dużymi, czerwonymi krzyżami, nazwą szpitala po obu stronach auta oraz staromodną trąbką sygnału dźwiękowego na dachu. Całość dopełniał ponury osobnik grzebiący coś pod maską silnika.

- Zepsuty? - Bormannowi skoczyło ciśnienie.

- Nie. Mój człowiek musi przecież zachować pozory. Bo gdyby zainteresował się nim jakiś ruski patrol… W końcu, taki postój bez powodu pod lasem, zawsze bywa podejrzany.

- Jasne. To teraz niech już zamyka tę maskę, przebieramy się, wiążemy doktora i w drogę.

- W porządku. Ja znam drogę, więc to ja siądę za kierownicą, a wy dwaj robicie za sanitariuszy.

- Dwaj? A ten twój człowiek?

- Miał tylko przyprowadzić auto i znika.

- O, nie! Tak dobrze nie ma. Muszę mieć pewność, że przez najbliższe parę godzin, choćby przypadkiem, nic nikomu nie wygada. Pojedzie więc ze mną, z tyłu, przy noszach.

            Nie było odwołania od tej decyzji. Wystarczyło tylko jedno groźne spojrzenie Dietricha i kierowca natychmiast wszystko zrozumiał. Kloske usiadł więc za kierownicą, Dietrich obok, a pozostała trójka znalazła się z tyłu. Było trochę mimowolnego śmiechu, gdy wepchnęli Henrykowi knebel w usta i dodatkowo jeszcze zabandażowali mu szczękę. Ubrali go też w kaftan bezpieczeństwa i położyli na noszach. Nie było jednak widać, że pod spodem kaftan nie jest zawiązany, a rzekomy wariat ma za plecami pistolet Walther P - 38. Sami wskoczyli w fartuchy sanitariuszy i pięć minut później karetka ruszyła. 

 

Komentarze