Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 136

 

            Trzyosobowy, rosyjski patrol blokadowy już od rana przeklinał ten dzień.

Rzucono ich na boczną drogę jeszcze wieczorem dnia poprzedniego i obiecano zmienić nad ranem. Całe szczęście, że noc była ciepła, bo zebrani w pośpiechu, mieli na sobie tylko mundury i jedną pałatkę na trzech. A teraz nastał już dzień i zmiany jak nie było, tak nie ma. Powyciągali z plecaków resztki chleba i twardych jak nieszczęście sucharów, popili zimnej herbaty z butelki i zjedli jedyną posiadaną tuszonkę, wyrzucając pustą puszkę do rowu. Wreszcie usłyszeli narastający odgłos samochodowego silnika i z nadzieją w oczach spojrzeli po sobie. Chyba zmiana. Kilkanaście sekund później zobaczyli jednak wyłaniającą się zza zakrętu sanitarkę i miny im zrzedły.

- Job twoju mać! Znowu robią z nas wała! Ale trudno. Musimy sprawdzić i to pudło - zdecydował po chwili dowódca patrolu i zgodnie z utartym zwyczajem podniósł rękę do góry.

Posłuszny temu gestowi kierujący powoli wyhamował i sanitarka zatrzymała się kilka metrów przed sołdatem. 

- Wy szto? - Kloske z przywołanym na twarzy szerokim, sztucznym uśmiechem wychylił się zza kierownicy. - Wariata wieziemy - dodał po niemiecku i dla większego zrozumienia pokazał kciukiem za siebie, a następnie pokręcił palcem przy czole.

Zrozumieli. Popatrzyli po sobie i wreszcie dowódca zadecydował.

- Nu, pakażitie nam tego wariata – posłużył się dziwną mieszanką rosyjskiego i niemieckiego, którego przez parę miesięcy pobytu trochę się już nauczył.

- Bitte - Kloske znów kciukiem wskazał za siebie. - Jest tam jeszcze dwóch sanitariuszy, bo klient cholernie niebezpieczny.

- Panimaju - odpowiedź Rosjanina była krótka. - Odkrywaj! - zaszedł samochód od tyłu i wskazał na drzwi części transportowej. - Paznakomimsja z gaspadinem wariatem!

Nie było rady. Wszyscy trzej Rosjanie uzbrojeni byli w pepesze, a asekurująca dowódcę pozostała dwójka trzymała je w pogotowiu. Wyszedł więc Kloske z szoferki, otworzył tylne drzwi. Wiedzeni ciekawością Rosjanie podeszli i zobaczyli dwóch siedzących po bokach i ubranych w białe fartuchy sanitariuszy, oraz znajdujące się miedzy nimi nosze. Leżał na nich skrępowany kaftanem bezpieczeństwa już nie najmłodszy, ale jeszcze daleki od starości mężczyzna, któremu spod obandażowanej szczęki wydobywały się złowrogie pomruki.

- To ten? - pytanie Rosjanina było cokolwiek bezsensowne. - A co on taki obandażowany?

- Bo gryzie - Bormann bez wahania udzielił odpowiedzi i zorientowawszy się po minie żołnierza, iż ten nie rozumie o co chodzi, wyszczerzył zęby i udawał gryzienie we własną rękę. - Niebezpieczny!

- Nu, ale trzeba go będzie obejrzeć - Rosjanin sięgnął do przewieszonej przez ramię torby, wyciągnął jakieś zdjęcie, jeszcze raz popatrzył po twarzach pasażerów i ponowił polecenie. - Odwijaj te bandaże!

Ewentualny protest nic by nie dał, a i mógłby wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. Siedzący z lewej człowiek Kloskego pochylił się więc nad Henrykiem i zachowując wszelkie środki ostrożności, tak, jakby narażało go to na jakieś wielkie niebezpieczeństwo, odwinął wreszcie głowę leżącego.

- To z mordy też - dowódca patrolu popatrzył z ciekawością na znajdujący się w ustach Henryka knebel.

- Ale to niebezpieczne - próbował zaprotestować Bormann.

- Powiedziałem! - odpowiedź Rosjanina była krótka, a lekkie uniesienie lufy pepeszy podkreśliło wagę jego słów.

Knebel został więc wyjęty, a grający rolę wariata Henryk nie miał już innego wyjścia jak tylko wyszczerzyć zęby, złowrogo zaryczeć i kłapnąć szczęką w kierunku najbliższego sołdata.

- No… - Rosjanin popatrzył przez chwilę, ponownie wyjął zdjęcie i porównał je z Henrykiem. - Jakby trochę podobny…

- E… - stojący obok podwładny również spojrzał na zdjęcie. - To nie ten. Ten jest już po czterdziestce, a tamten ze zdjęcia ma najwyżej dwadzieścia pięć.

Fatycznie. Popatrzyli jeszcze raz na zdjęcie, potem na szczerzącego zęby Henryka, wzruszyli ramionami i wreszcie machnęli ręką.

- Ujeżdżaj - dowódca zarzucił pepeszę na ramię, schował zdjęcie i stracił całe zainteresowanie. 

Spojrzeli po sobie. Napięcie aż wisiało w powietrzu, ale skoro kontrola zakończyła się pozytywnie, nie było sensu tego przeciągać. Już Kloske wskoczył do szoferki, gdy nagle jeden z żołnierzy szepnął coś do ucha dowódcy i usłyszeli ponowne „stój”.

            Zamarli. Sięgnął Dietrich ręką w kierunku ukrytego pod marynarką pistoletu, to samo uczynili z tyłu Bormann i Henryk, ale tym razem poszło o coś znacznie bardziej prozaicznego. 

- A spirit u was jest? - dowódca znów zbliżył się do Kloskego.

- Daj mu, bo sam zacznie szukać - szeptem rzucił Dietrich i Kloske nie miał już wyjścia. Posłusznie wyjął umieszczoną między siedzeniami sporą apteczkę, otworzył ją i wyciągnął około półlitrowej wielkości flaszkę, zamkniętą szklanym, aptecznym korkiem, z gumową uszczelką.

- Bitte - wyciągnął trunek w kierunku dowódcy i zobaczył w jego oczach błysk zachwytu. - Na zdarowije - dodał nieporadnie, zasłyszawszy niedawno ten zwrot u Rosjan.

- Nu, spasiwa, pajechali - usłyszał w odpowiedzi i nie czekając na powtórkę polecenia, ruszył wreszcie dalej.

            Jeszcze przez chwilę w lusterkach wstecznych widzieli, jak Rosjanie opróżniają zawartość z przysłowiowego „gwinta”, nie mając pojęcia, kogo właśnie przepuścili. Na ich usprawiedliwienie można by powiedzieć tyle, iż nikt im nie wytłumaczył, że zdjęcie poszukiwanego było sprzed dobrych piętnastu lat. Czasu było mało, Jewtuszenko nie zdążył przekazać szczegółów, a po zmiażdżeniu stopy natychmiast został zabrany do szpitala. Wykonali wiec swoją robotę jak umieli i teraz rozgrzani alkoholem, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku rozsiedli się na rowie. A że wyszło, jak wyszło? To nie była ich wina i nigdy już nie mieli się o tym dowiedzieć.

 

            - Kurwa mać! - pierwszy wybuchnął Bormann. - Skąd ten ruski miał to zdjęcie?

- Jakie zdjęcie? - Henryk w pierwszej chwili nie zrozumiał.

- No, twoje! Przechyliłem się nieco, jak pokazywał je temu drugiemu.

- A bo ja wiem? - Henryk w sekundę przeszedł od nastroju ulgi do nagłej złości. - Nie mam zielonego pojęcia!

- Ale cię szukają! - w głosie Bormanna słychać było nutki podejrzliwości.

- No to chyba jak najlepiej o mnie świadczy. A jeżeli nawet tak jest, to nic na ten temat nie wiem. Chyba, że…

- Że co?

- Chyba, że von Ardenne puścił farbę. Bo skoro zaczął z nimi współpracować, to jest to możliwe. Ja byłem od bomby, on od zapalników i gdyby nas mieli w komplecie, to kto wie…

- Zrobił byś im wtedy tę bombę?

- A miałbym kurwa jakieś wyjście, gdyby mi przyłożyli pistolet do łba? A pan, reichsleiter w takiej sytuacji, to co niby by zrobił?

- No, no… Nie denerwuj się, herr doktor. Nie chciałem cię urazić.

- Panowie… - siedzący obok kuzyn Kloskego usiłował zmienić temat rozmowy. - Nie ma się o co kłócić. Nawet jeżeli chodzi o jakieś bomby.

- Zamknij się i nie wtrącaj - złość Bormannowi jeszcze nie przeszła. - Kto za dużo wie, łatwo może stracić głowę.

Zamilkli więc przez chwilę, aż w końcu Bormann znów podjął temat.

- A swoją drogą, to mieliśmy sporo szczęścia. Bo gdyby tak ten z boku nie powiedział, że jesteś za stary…

- Tylko nie stary - odburknął Henryk, zdegustowany tematem i tonem rozmowy.

- O cholera! - wyrwało się nagle Bormannowi. - Przypomniał mi się dowcip na ten temat. Kłócą się dwie baby i w końcu jedna do drugiej krzyczy - „Ty stara kurwo”! A ta druga jej odpowiada - „ No, no! Tylko nie stara, tylko nie stara”!

Popatrzyli przez chwilę po sobie i wszyscy trzej ryknęli śmiechem. Opadło z nich nagle poprzednie napięcie i teraz, jakby odreagowując, rechotali jak idioci, trzymając się ze śmiechu za brzuchy.

 

            Uśmiechali się nawet wtedy, gdy dojeżdżali już do jakiejś niewielkiej wioski, gdzie poinstruowany przez Bormanna Kloske od razu skręcił za sporą stodołę, a wrota od niej, niespełna pół minuty później otworzył im ponury drab.

- No, dobra - Dietrich wyskoczył z szoferki, wypowiedział ustalone hasło, wysłuchał odzewu i zadowolony z odpowiedzi wyciągnął rękę do gospodarza. - W końcu jesteśmy.

- Widzę. Ale czemu sanitarką?

- To dłuższa historia. Na razie zaś, zostajemy tu do wieczora.

- Wszyscy?

- Tak. Ale nie martw się. Jak dobrze pójdzie, jutro już nas tu nie zobaczysz.

            W przeciągu następnej pół minuty wysiadł nawet Henryk, do ostatniej chwili ubrany w kaftan bezpieczeństwa, czym wywołał szczere zdumienie gospodarza.

- A ten wariat? Po cholerę żeście go tu przywlekli?

- Spokojnie. To jeden z naszych, a kaftan to tylko taki kamuflaż.

- Aaa… Bo już myślałem…

- Mniej myśl, a więcej słuchaj - Bormann przejął inicjatywę. - Mapę oczywiście masz?

- Jawohl! - gospodarz, spięty nagle władczym tonem rozmówcy, stanął prawie na baczność. - Jest w takim stanie, w jakim dostałem ją jeszcze w lutym.

- I tak ma być. Wyciągaj ją teraz i dawaj. A samochód i ci dwaj - wskazał na Kloskego i jego pomocnika - mogą stąd odjechać dopiero jutro rano. Odpowiadasz za to głową!

            Trzy minuty później niewielki pakiet zabezpieczony dwoma lakowymi pieczęciami został wyjęty zza jednej z belek na strychu i wręczony Bormannowi. Ten starannie obejrzał lak, popatrzył nawet pod światło, aby wreszcie przywołać na twarz coś w rodzaju uśmiechu.

- W porządku. Widać, że łapy cię nie swędziały.

- Gdzież bym śmiał, herr… a właściwie, jak się mam do pana zwracać?

- Nie musisz wiedzieć. Wystarczy, że robisz co do ciebie należy. A teraz prowadź do telefonu.

 

            Pozostawszy sam na sam z aparatem telefonicznym, Bormann rozerwał pakiet i starannie obejrzał mapę. Była to sztabówka z dokładnie odwzorowaną okolicą jeziora oraz pewnymi tajemniczymi znakami i cyframi naniesionymi na jej brzegi. Szybko odczytał odpowiednią kombinację cyfr, wykręcił stosowny numer i po chwili ktoś po drugiej stronie jeziora rzucił w słuchawkę krótkie, bezosobowe „słucham”.

- Czy dodzwoniłem się do łowcy węgorzy? – Bormann podał pierwszą część hasła.

- Owszem. Ale one ostatnio nie biorą.

- A pod starym dębem również?

- Tam nie próbowałem. Ale być może wkrótce się wybiorę.

- Dzisiaj w nocy?

- W porządku. Najlepiej je łapać około 01.00. Spróbuję.

            Po chwili Bormann usłyszał trzask odkładanej na widełki słuchawki i głęboko odetchnął. A więc pierwsza z dwóch istniejących, jego prywatna „droga szczurów” nadal działa. Chociaż może nie „szczurów”. Zorganizował je dla siebie i tylko dla siebie. A, że przy okazji skorzysta z niej jego osobisty ochroniarz i ten cały doktor, będący kluczowym elementem odrodzenia III Rzeszy, to tym lepiej. Tam gdzie trzeba, przywiezie więc nie tylko siebie, ale i nadzieję. Nadzieję na lepsze jutro.

 

Komentarze