Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 146

 

                                

                                             Janusz Wódz

 

                          ATOMOWY POKER

                                     

                                         Część trzecia.

                                   Na krańcach świata.

 

         Trylogia sensacyjno-szpiegowska, oparta na faktach związanych z programem atomowym III Rzeszy.

 

         Niniejsza publikacja mimo wykorzystania wielu prawdziwych wydarzeń jest fikcją literacką, a ewentualna zbieżność imion i nazwisk - oprócz historycznych - jest przypadkowa.

 

                           Wszelkie prawa zastrzeżone.

                                    All rights reserved.

 

                                           Rozdział I

 

                                     Upiorny U - Boot.      

 

29.07.1945, poranek - Morze Północne, U - Boot As Pik.

 

            - Herr Kaleu! Świt!

- Dziękuję - kapitan Otto Hulenburg wstał ze swojego siedziska i podszedł do peryskopu. Odwrócił czapkę daszkiem do tyłu, ujął w dłonie uchwyty trzymane jeszcze parę sekund wcześniej przez trzeciego oficera i z lekka mrużąc oczy spojrzał w okular. Rzeczywiście. Niebo od wschodu traciło swoją ciemnogranatową barwę, nabierając delikatnej, jasnej poświaty. Przez chwilę patrzył jeszcze w tym kierunku, a następnie obracając peryskopem, powoli powiódł wzrokiem wokół okrętu. Nikogo. Pustka. Ponownie obrócił peryskop. Wpatrzył się jeszcze w ślad pozostawiany na powierzchni wody przez wysunięte chrapy oraz w niewielki obłoczek ciemnego dymu z pracujących na niskich obrotach silników Diesla. Tak… Wreszcie robi to, do czego został stworzony i wyszkolony. Ne przyznawał się przed nikim, ale ponad dwa i pół miesiąca spędzone w ciemnej, skalnej grocie wywarło destrukcyjny wpływ również i na niego. Źle sypiał, a sny jakie miewał, przyprawiały go o dreszcze. Grocie wyrastały zęby, a ściany przysuwały do siebie, powoli wchłaniając stojący w środku okręt. On sam zamieniał się w skałę, nie mogąc poruszyć rękami ani nogami. Budził się mokry, nie mając pojęcia czy to z potu, czy też z wszechogarniającej wszystko wilgoci, a wąska koja utrudniająca i ograniczająca ruchy zdawała się być więzienną pryczą. Staranie ukrywał swój stan przed wszystkimi, obsesyjnie wręcz marząc o cieple i słońcu. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do reszty załogi nigdy nie był poza grotą. Wychodzili marynarze po słodką wodę pod nadzorem drugiego czy trzeciego oficera. Później, kiedy pobyt w grocie przedłużał się poza zaplanowany okres, wyszli  ponownie, aby przeciągnąć kilkadziesiąt metrów węża strażackiego dla wykonania ujęcia wody spod niewielkiego wodospadu do wnętrza groty. I tylko on oraz pierwszy oficer, będący jednocześnie głównym mechanikiem, cały ten czas pozostawali na pokładzie, stając się więźniami ciemności.

            Nie z własnej woli. Zabronił im tego sam führer, Adolf Hitler, którego rankiem pierwszego maja w Hamburgu przyjęli na swój pokład, po czym natychmiast wypłynęli w morze. Do groty dopłynęli kilka dni później i od tej pory był to pierwszy raz, kiedy Hulenburg oglądał jaśniejące niebo. Przez dobrą minutę napawał się tym widokiem, aż wreszcie powrócił do rzeczywistości.

- Już czas - rzekł jakby do siebie, a następnie wydał stosowne komendy.

- Wyłączyć Diesle. Przejście na napęd elektryczny. Wciągnąć chrapy i peryskop. Zanurzenie pięćdziesiąt metrów. Prędkość pięć i pół węzła.

- Jawohl, herr Kaleu - rzucił krótko trzeci oficer i mając pod sobą dyżurną wachtę w ciągu kilkunastu sekund spowodował wykonanie rozkazów. Ucichło dudnienie Diesli, z cichym szumem wjechał do wnętrza peryskop, zniknęły pod falami chrapy. Przez chwilę panowała cisza, aż wreszcie dał się słyszeć cichy, prawie bezgłośny gwizd silników elektrycznych i zwalniający okręt ponownie nieco przyspieszył. Trzy minuty później osiągnięto nakazaną głębokość  i operator hydrofonu przywarł do słuchawek, przeszukując poszczególne sektory wokół kadłuba.

- Czysto - oznajmił po kilku minutach, uchylając jedną ze słuchawek i wyczekująco patrząc na Hulenburga.

- W porządku. Przeszukiwać wszystkie sektory na bieżąco. Utrzymywać kurs, prędkość i zanurzenie. Trzeci, idź odpocząć. Ja tu jeszcze zostanę i zobaczę, na ile będą sobie radzić pierwszy i drugi. Właściwy podział wacht zrobimy za parę dni. Bo po tak długiej przerwie…

            Pokiwali obaj głowami. Sprawa była jasna. Wszyscy wyszli z wprawy. Mimo niezbyt wielkiej fali, pierwsze mile pod chrapami przypominały koszmar. Okręt, to wynurzał część kiosku nad powierzchnię wody, to przepadał w głębinach, odcinając powietrze dla pracujących na chrapach Diesli. Zasysały one wtedy powietrze z wnętrza kadłuba, powodując u ludzi trudny do zniesienia ból oczu, bębenków usznych, trudności z oddychaniem i inne dolegliwości, w skrajnych przypadkach prowadzące nawet do mdłości i torsji. Doszło do tego, że obijając się o ściany i potykając jak jakiś paralityk, do centrali dowodzenia przybył sam führer. On jak on, ale jak ma to znieść jego ciężarna żona? Przecież tu, być może, chodzi o jego następcę!

            Wytłumaczyli się wysoką falą i bezwzględną koniecznością pełnego naładowania akumulatorów, ale prawda była nieco inna. Po prostu zatracili wcześniejsze umiejętności. To, co jeszcze na początku maja było jasne i proste, po tak długim okresie bez treningu oraz praktyki stało się złożone i skomplikowane, więc dopiero po jakiejś godzinie Hulenburg wraz z trzecim oficerem zaczęli jako tako panować nad okrętem. No, cóż… W końcu nikt nie twierdził, że ta eskapada będzie łatwa i zakończy się szczęśliwie.

            - Kontakt z lewej - nagły głos hydroakustyka zakłócił myśli Hulenburga.

- Melduj!

- Kąt biegu prawo, 40 stopni. Odległość około 9 mil. Pojedyncza śruba, wolne obroty. Niewielki parowiec. Zbliża się. Kurs, prawdopodobnie na Bergen.

- Handlowy…

- Tak jest.

- Coś jeszcze?

- Nie. Tylko ten jeden.

- Śledź go, zanim się nie oddalimy.

- Zmieniamy kurs? - drugi oficer, który w międzyczasie zjawił się w centrali, spojrzał na mapę.

- Nie ma potrzeby. Skoro to zwykły tramp, to nie ma zagrożenia.

 

            Obudził się, podniósł rękę i spojrzał na zegarek. Już po dziewiątej? Spojrzał jeszcze raz i przytknął go do ucha. Chodzi normalnie. Spał więc aż tyle? Jeszcze w prawie półśnie opuścił rękę i nagle opanował go pusty śmiech. Tak… To było tak komiczne, że jeszcze teraz, na samo wspomnienie nie mógł się opanować. Zaraz po wypłynięciu z fiordu poszedł się położyć i po emocjach związanych z grotą oraz jej lokatorami, praktycznie od razu zasnął. Nie sam, bo w przydzielonej mu maleńkiej kajucie ulokowano również Dietricha, który ledwo się położył, już chrapał i pogwizdywał przez sen jak skrzyżowanie niedźwiedzia z parowozem. Nie przeszkadzało to Henrykowi, który też zasnął prawie od razu i dopiero mocniejsze bujanie przywróciło go do rzeczywistości. Samo w sobie by go nie ruszyło, ale to, co zaczęło się dziać zaraz później, już niestety tak.

            Nagle zaczęło brakować mu powietrza, nastąpił ból w uszach, a oczy zaczęły wychodzić z orbit. Ustępowało to chwilami, a później wracało ze wzmożoną siłą. Nie trzeba było specjalnie wysilać głowy, by zrozumieć co się dzieje. Pogorszyła się pogoda, a idący na silnikach spalinowych okręt, zamiast pruć toń tuż pod powierzchnią, przepadał w głębinach. I ledwo Henryk zdążył zidentyfikować źródło problemów, gdy nagle na korytarzu usłyszał donośne krzyki.

            Nie od razu rozpoznał głos Hitlera. Dopiero, gdy leżąc jeszcze na koi wyciągnął rękę i odsunął dzielącą ich od korytarza ciemnozieloną, grubą zasłonę, zobaczył i zrozumiał. Rzucany kołysaniem kadłuba o ściany führer, w pasiastej, zbyt dużej piżamie i spadających z nóg kapciach, wyglądał po prostu groteskowo. Miotając przekleństwa, szedł od strony swojej kajuty , mijając po drodze maleńką kajutę Bormanna oraz ich pomieszczenie. Rozlokowano ich tak jeszcze wczoraj nad ranem, wykorzystując przestrzeń konstrukcyjnie przygotowaną pod siedemnaście zapasowych torped. Wygospodarowano tam kajuty dla führera, jego żony, dodatkową toaletę z prysznicem, pojedynczą przestrzeń dla reichsleitera oraz pomieszczenie dla niego i Dietricha. Widział więc teraz sytuację, jak przechodząc przez wysoki próg luku do następnego pomieszczenia, pozornie niezłomny dotychczas führer niezdarnie zadziera nogę, by po chwili, przy następnym większym bujnięciu, bezwładnie opaść kroczem na kanciastą stal. Ryk bólu i wściekłości, jaki chwilę później rozległ się niespełna dwa metry od niego, pobudził Henryka do histerycznego śmiechu. Zdusił go jednak natychmiast chowając twarz w poduszkę, gdy tylko zobaczył wyraz twarzy Dietricha. Ten, wpatrzony w Adolfa, jakby nie zrozumiał komizmu sytuacji. Ni to wstrząśnięty, ni oburzony zachowaniem Henryka, spojrzał na niego takim wzrokiem, że aż ciarki przeszły po plecach. - Taki głupi i fanatyczny, czy też tylko kompletnie pozbawiony poczucia humoru? Wyjdzie jeszcze szydło z worka - pomyślał wtedy Henryk. Na razie jednak zacisnął zęby, imitując zmianę śmiechu w kaszel. Lepiej się nie narażać i być czujnym, dopóki w pełni nie rozezna się w sytuacji.

 

            Teraz, gdy obudził się ponownie, nic już nie bujało. Nie słychać też było niskiego pomruku Diesli. - Płyniemy więc na silnikach elektrycznych - skonstatował Henryk. - Tylko dlaczego tak trzeszczą wręgi, a na pokładzie słychać jakąś większą krzątaninę? Zanurzyliśmy się za głęboko? Pchnięty tą niepokojącą myślą wyskoczył z koi, wciągnął spodnie i założył buty. Nic już nie zakładał na podkoszulek w którym spał i tak prowizorycznie ubrany, przeszedł do centrali.

            - O, już pan wstał na śniadanie doktorze? - będący przy wskaźniku zanurzenia Hulenburg z lekkim uśmiechem spojrzał na niego. - Jeżeli jest pan głodny, to informuję, że jeszcze za wcześnie. Podajemy je dopiero od dwunastej.

- W południe? - twarz Henryka wyrażała takie zdziwienie, że Hulenburg aż się roześmiał.

- Dostosowujemy się do trybu życia führera.

- Nie rozumiem…

- To proste. Führer zwyczajowo wstaje w południe, a idzie spać o trzeciej nad ranem. Tak więc kuk przygotowuje i podaje śniadanie miedzy dwunastą a trzynastą, obiad miedzy dziewiętnastą a dwudziestą, a kolację miedzy pierwszą a drugą w nocy. Nie zauważył pan już wczoraj?

- Owszem, zauważyłem, że posiłki podawane są w jakichś dziwacznych  porach, ale myślałem, że to specyfika przygotowań do wypłynięcia.

- Niestety, to nasza stała praktyka, którą wdrożyliśmy od czasu naszego wypłynięcia z Hamburga. Zresztą, szybko się pan przyzwyczai.

- Myśli pan? - powątpiewanie w głosie Henryka było aż nadto wyraźne.

- Jasne. Tu nie odróżni pan dnia od nocy. Nie zobaczy pan też dziennego światła wcześniej, niż za jakieś dwa miesiące.

- Ile?!!!

- Dwa miesiące. Wynurzyć się będziemy mogli dopiero w okolicy równika i to tylko w nocy. Wcześniej będziemy szli cały czas w zanurzeniu. W nocy na chrapach, w dzień na akumulatorach i to jak będzie trzeba, nawet głęboko pod powierzchnią.

- Tak jak teraz? - wzrok Henryka spoczął na wskazówce głębokościomierza, pokazującej 150 metrów.

- Nie. To, co w tej  chwili robimy, to sprawdzenie okrętu na większej głębokości i przy większym ciśnieniu zewnętrznym. Musimy to zrobić, aby być pewnym naszej jednostki. W końcu, nie zanurzaliśmy się od prawie trzech miesięcy.

- Ale aż tak głęboko?

- Nie jest jeszcze tak bardzo. Takie zanurzenia już w 1940 roku rutynowo wykonywały okręty typu VII C wychodzące w patrol. Chodziło o dokładne sprawdzenie kadłuba i mechanizmów przed rozpoczęciem działań bojowych.

- Ale przecież my nie idziemy w bój…

- Oczywiście, że nie. Ale jaką mamy pewność, co przydarzy się nam w drodze i czy wszystko pójdzie zgodnie z planem? Trzeba więc być przygotowanym na wszelką ewentualność.

- Więc ta głębokość jest rutynowa? Bo słyszałem, że możemy się zanurzyć nawet do 300 metrów.

- Teoretycznie jest to możliwe i w sytuacji śmiertelnego zagrożenia tak byśmy zrobili. Ale z własnej woli i w takiej sytuacji jak obecna, była by to skrajna nieodpowiedzialność. Wie pan doktorze, jak budowano te okręty?

- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia. Ale zakładam, że chyba normalnie, jak i wszystkie inne. W stoczni.

- I tak i nie. Plany ich budowy zakładały tak masową produkcję, że przekraczało to wszelkie tradycyjne możliwości. Wymyślono więc inną metodę. Opracowano nowatorską budowę modułową. W największym skrócie, podzielono kadłub na osiem mniejszych części, których produkcję mogły podjąć zakłady nawet w głębi kraju. Potem te części, lub mówiąc inaczej moduły, w zależności od wielkości przewożone były kolejami lub spławiane drogą wodną do jedenastu wcześniej  wytypowanych mniejszych stoczni, gdzie wstępnie je wyposażano. Natomiast montaż finalny odbywał się tylko w największych i najbardziej zaawansowanych technologicznie trzech zakładach. W Hamburgu, Bremie i Danzig. Tam na pochylniach łączono wszystko w jedną całość i wodowano.

- Ale to chyba nic złego?

- Niby, nie. Ale okazało się, że zakłady w głębi kraju nie były całkiem gotowe do podjęcia takiej produkcji. Wie pan, jak to jest. Brak fachowców, którzy w dużej części poszli na front i zostali zastąpieni robotnikami przymusowymi, brak doświadczenia… Dochodziło więc do licznych sytuacji, gdy nadchodzące elementy miały mnóstwo usterek. A najgorsze było to, że część modułów nie mieściła się w granicach założonych parametrów.

- To znaczy?

- Zdarzało się, że średnice kadłubów sztywnych nie pasowały do siebie. Rozumie pan? Kadłubów, które miały znosić najwyższe ciśnienie! Różnice w średnicy potrafiły wynosić nawet do czterech milimetrów, przy normie określonej maksymalnie na dwa! I jak później spawacze mieli to ze sobą połączyć?

- I co? Szły do wybrakowania?

- Nie całkiem. To był już czas, kiedy nie można było wybrzydzać. Próbowano to wszystko spasować z innymi elementami, też nie trzymającymi parametrów. Udawało się to lepiej, lub gorzej.

- A nasz okręt? Też jest takim składakiem?

- Wszystkie jednostki typu XXI są składakami. Ale nasz okręt jest jak wyselekcjonowany i ekskluzywny samochód dla milionera. Albo też jak karabin snajperski.

- Nie rozumiem…

 

Komentarze