Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 148

 

            Sześć godzin później, do cna wyczerpany morderczym wysiłkiem, ale jednocześnie uskrzydlony wagą i niezwykłością posiadanej przez siebie informacji, energicznym krokiem wchodził do bosmanatu rodzimej przystani.

- Co tak trzaskasz tymi drzwiami? Nie możesz ciszej, jak cywilizowany człowiek? - głos bosmana Larsena wskazywał, że nie był on dzisiaj w dobrym humorze.

- Przepraszam Sven, ale okoliczności…

- Jakie znowu okoliczności? Znowu rekin wyszedł z wody i gonił cię po plaży, czy wielka kałamarnica chciała cię pożreć razem z łodzią?

- No wiesz… Tym razem to żadna blaga. Widziałem okręt podwodny.

- No i co z tego? Ja też wiele razy widziałem. W Bergen. A jak w maju Niemcy kapitulowali, to podobno w naszych portach stało ich aż piętnaście.

- Ale tu nie o to chodzi. Ja go widziałem dzisiaj w nocy!

- Tak? - Larsen podszedł bliżej i pociągnął nosem. - A ja nie muszę widzieć flaszki rumu, aby wiedzieć, że osuszyłeś ją do samego dna. A teraz jeszcze zawracasz mi dupę swoimi pijackimi zwidami. Opowiedz to lepiej tym swoim kumplom w tawernie. Może postawią ci jakąś kolejkę.

- Sven… Ale ja na poważnie. Padł mi silnik i musiałem nocować na wysepce. Wiesz, tej ze skałką, co wygląda jak wielki łeb polarnego niedźwiedzia. Kładłem się spać, gdy koło północy przepłynął tam okręt podwodny. A flaszkę wypiłem dopiero później.

- Dobra, dobra. Takie rzeczy to mógłbyś opowiadać swojej babci, gdyby jeszcze żyła. A teraz daj mi już spokój. Robię miesięczne rozliczenie wydanego paliwa. Za trzy dni będą się już o to pytać.

- Nie wierzysz mi?

- Prawdę mówiąc, nie. Przecież to nie pierwsza taka twoja opowieść. Jak sobie przypominam, to złowiłeś też kiedyś wieloryba na wędkę i spotkałeś „Latającego Holendra”.

- Ale tym razem…

- Dość! Bo jeszcze chwilę i zacznie mnie boleć głowa.

- W porządku. Więc biję się w pierś i przysięgam, że to prawda. Dzisiaj, około północy, widziałem okręt podwodny. Przepłynął koło wysepki na której nocowałem. Szedł cicho, na silnikach elektrycznych i kierował się stronę otwartego morza. Na kiosku miał wymalowanego asa pik. A widziałem go tak samo, jak teraz widzę ciebie. Uważam, że powinieneś natychmiast powiadomić Bergen. Bo mój stary marynarski nos coś mi mówi, że to mogli być Niemcy! 

- Twój stary nos jest czerwony od wypitego rumu!

- Sven, błagam cię. To poważna sprawa.

- Dobrze. Niech ci będzie. Idź już i o nic się nie martw. Zaraz zadzwonię do Bergen i powiadomię ich o tym okręcie.

           

            Nie czekał długo. Zaraz, jak tylko za Jacobsonem zamknęły się drzwi, odłożył słuchawkę na widełki. Telefonować do Bergen i opowiadać o takich pierdołach? O alkoholowych wizjach starego moczymordy znanego z najbardziej niezwykłych opowieści, które w miarę stawianych mu kolejek stawały się coraz bardziej fantastyczne? - Nie będę z siebie robił idioty - pomyślał jeszcze i wrócił do rozłożonych na stole papierów.

 

29.07.1945, popołudnie - Morze Północne, U - Boot As Pik.


            Pokrzepiony późnym śniadaniem, Henryk znów poczuł przypływ energii. Zdążył się już zapoznać z menu, które - o dziwo - przewidywało na obiad zupę pomidorową z kluskami, kaszę z wołowiną, konserwowe ogórki i kompot z suszonych śliwek. Było to tak niezwykłe, że po wcześniejszych opowieściach o wegetarianizmie Hitlera, o mało nie opadła mu szczęka. Wytłumaczono mu jednak zaraz, że dla führera przygotowano co innego. Żadnego mięsa czy czegokolwiek podobnego. Przecież nawet rosół nazywał herbatą z trupa. Dla niego była kapusta, groch, ziemniaki i szparagi. Wszystko konserwowe. Do tego sok jabłkowy. No, tak… Przecież führer podobno uwielbiał szarlotkę. Do tego z bitą śmietaną. Ale również tort czekoladowy. Co prawda była na pokładzie czekolada, ale nie było też możliwości, aby tworzyć takie dania. Kuk był tylko jeden i to on gotował dla całej załogi. Zmniejszonej, bo jak się już okazało, zamiast 57 ludzi, na okręcie było ich tylko 42, ale jednak… Dodając Hitlera z żoną, Bormanna, Henryka i Ernsta Dietricha, dawało to łącznie 47 osób. Było więc co robić w kambuzie i chyba nikt poza Adolfem, nie miał prawa narzekać. A swoją drogą… Kapusta z grochem, szparagi i sok jabłkowy? Można tylko współczuć Ewie, bo gazy jakie Adolf  musiał wypuszczać ze swych kiszek, na pewno nie mogły przypominać francuskich perfum.

            Tymczasem zaś, korzystając z wolnego czasu, którego w tym rejsie szykował się aż nadmiar, zwiedzał Henryk okręt. Obejrzał dziób, gdzie umieszczono sześć automatycznie ładowanych wyrzutni torped, przeszedł obok kajut führera i jego żony, zajrzał do prowizorycznej łazienki z prysznicem przeznaczonym tylko dla tej pary. Minął kajutę Bormanna oraz swoją i Dietricha. Przeszedł przez pomieszczenia załogi pokładowej, mesę, obok kajut oficerów, obejrzał dokładnie kabinę radia, radaru, hydrofonu i sonaru, centralę dowodzenia, kuchnię, pomieszczenia dla załogi maszynowni, aż wreszcie dotarł na tył, podziwiając część rufową i zamontowane tam potężne silniki na gumowych podstawach.

            - Co, podobają się panu? - obecny przy wejściu mechanik, z brudną szmatą i jakimś filtrem w dłoni, spojrzał na niego z pewną wyższością. 

- Robią wrażenie - Henryk wskazał na aktualnie milczące dwa potężne Diesle, obok których krzątało się kilku ludzi.

- No, pewnie, że tak. Oba mają po 4000 koni mechanicznych. A tam - wskazał ręką - są jeszcze potężniejsze. Elektryczne.

- Jak to potężniejsze? Elektryczne są mocniejsze od Diesli?

- Na U - Bootach typu XXI tak. Mają po 5000 koni mechanicznych.

- A dlaczego?

- To proste. Te okręty zaprojektowano głównie do działań pod wodą. Dlatego na przykład w zanurzeniu możemy przekroczyć nawet 17 węzłów, a na powierzchni wyciągamy 15,6 węzła. Czyli o półtora węzła mniej.

- Ale skoro pan mówi, że były projektowane głównie do działań pod wodą, to chyba nic dziwnego.

- Oczywiście. Właśnie dlatego mamy większą prędkość podwodną niż nawodną. A jeszcze mamy dwa silniki elektryczne po 222 konie.

- A czemu takie małe?

- Te małe służą do cichego pływania. Kiedy nie zależy nam na prędkości, a bardziej na skrytości działań. Napęd na śruby przekazywany jest przez pasy. Żadnych przekładni zębatych, więc i żadnego zbędnego hałasu. Nie ma w tej chwili na świecie hydrofonu, który byłby nas w stanie wtedy wykryć.

- A co jest dalej?

- Dalej już praktycznie niewiele. Wały napędowe, łożyska nośne, oporowe, hamulec taśmowy, obrotomierze, smarownice i dławice.

- Dławice?

- Tak. To takie uszczelniacze. Chodzi o to, aby woda przez luzy miedzy wałami czy cięgłami a ich obudową, nie napływała do wnętrza. A ta niewielka ilość, która i tak w nieunikniony sposób napłynie, zbiera się w zęzach, przy dnie kadłuba. Co jakiś czas ją odpompowujemy.

- Więc tam już jest koniec?

- Wewnątrz tak. Na zewnętrz są już tylko śruby napędowe i ster.

- Rozumiem. I pozostawiana za nami droga.

- Tak… Ale to na razie tylko kilkadziesiąt mil. A przed nami jeszcze całe tysiące.

- Tym niech się pan nie martwi. Kapitan mówił, że spokojnie je pokonamy. A przepraszam, jaki właściwie ma pan stopień i nazwisko? Bo jakoś tak głupio rozmawiać bezosobowo, a zanosi się na to, że będziemy tu razem przez kilka miesięcy. 

- Günter Müller, do usług. Bosman.

- Heinrich Reschke. Doktor fizyki.

- Fizyki? To co pan tu będzie robił na pokładzie?

- Na pokładzie chyba nic. Ale w Argentynie…

- Jeżeli tam dopłyniemy.

- Pan wątpi, bosmanie?

- Nie, dlaczego? Ale swoje wiem. Jestem o ładnych parę lat starszy od naszego dowódcy i w przeciwieństwie do niego zaliczyłem już parę rejsów bojowych.

- Dużo?

- Nie. Tylko pięć. Ale te pięć zaliczyłem od jesieni 1943 roku. A to daje więcej doświadczenia niż piętnaście rejsów na samym początku wojny, nie mówiąc już o jakichkolwiek szkoleniach. I wiem, że nawet jak coś dobrze idzie, to zawsze może się spieprzyć.

- Niech pan nie będzie takim pesymistą, bosmanie.

- Nie jestem pesymistą. Raczej realistą.

- No to jest już nas dwóch. Ale widzę, że jest pan zajęty i nie chciałbym przeszkadzać. Mogę tu czasem wpaść do pana na pogawędkę?

- Oczywiście, panie doktorze. Nie ma przeszkód. Ale moja dobra rada… Niech pan najpierw o tym pogada z oberleutnantem Paulem Bauerem.

- A kto to jest?

- To zastępca kapitana. Pierwszy oficer, a jednocześnie główny mechanik i inżynier pokładowy. Mój bezpośredni przełożony. Dość surowy.

- Obiecuję, że to zrobię. Bo nie chciałbym, aby miał pan przeze mnie jakieś kłopoty.

- Dziękuję, panie doktorze. Więc niech pan z nim porozmawia i uzyska jego zezwolenie. A potem będzie mógł pan tu wpadać, kiedy tylko zechce.

 

            Uff! Pobieżnie trochę zwiedził już okręt starając się nikomu nie przeszkadzać, a przy okazji zaznajomił się z bosmanem z maszynowni. Kto wie, do czego takie znajomości mogą się przydać. Ruszył więc z powrotem i po chwili znów znalazł się w centrali.

            - Zwiedza pan nasz okręt? - będący na stanowisku pierwszy oficer spojrzał na niego z zainteresowaniem.

- Tak. Ale już się dowiedziałem, że bez pańskiego zezwolenia lepiej nie wchodzić do maszynowni.

- A żeby pan wiedział. Ktoś coś dotknie, przestawi jakąś dźwignię czy  przekręci pokrętło i nieszczęście gotowe. Więc lepiej się tam nie kręcić.

- Obiecuję, herr oberleutnant, że niczego nie dotknę. A technika zawsze mnie interesowała. Ukończyłem uczelnie techniczne w Monachium i Berlinie.

- O! Jest pan inżynierem?

- Właściwie to nie. Moją domeną jest fizyka. Teoretyczna i praktyczna. Uczęszczałem też na zajęcia z chemii. Co prawda jako wolny słuchacz, ale…

- Rozumiem. Wiec mam przed sobą ścisły umysł.

- Można to tak nazwać. Mam również na koncie kilka patentów dotyczących aparatury rentgenowskiej do prześwietleń.

- Coraz lepiej. Więc chyba będziemy się rozumieli. O sprawach swoich medycznych patentów może pan porozmawiać z naszym lekarzem okrętowym, doktorem Voglem. Na pewno to go zainteresuje. A co do maszynowni… Zezwalam panu na odwiedziny, ale pod warunkami, o których już wspomniałem. Nic nie ruszać, niczego nie dotykać. To jak? Umowa stoi?

- Jasne, panie… Przepraszam, pan chyba nazywa się Paul Bauer?

- Tak. A pan ?

- Heinrich Reschke.

- Podobno jest pan kimś cholernie ważnym.

- Niektórzy tak sądzą. Ale jeszcze chciałem pana o coś zapytać. Można?

- Proszę.

- Kapitan nazywa się Hulenburg. A słyszałem, jak ktoś z załogi mówił do niego „Herr Kaleu”. To jakieś przezwisko?

- Właściwie, to nie. Mówimy językiem morza i to jest taka morska tradycja. A „Kaleu” to skrót od „Kapitanleutnant”. Tak określamy dowódcę. Między sobą mówimy też „ FdU”.

- To również jakieś morskie określenie?

- Jak najbardziej. To taki skrót. Od określenia „Führer der Unterseeboote”. Taka nasza gwara. Jeszcze w niejednym pana zaskoczy.

 

            - Panie doktorze - żaden z nich nie zauważył, jak w luku prowadzącym do części dziobowej pojawiła się twarz Bormanna. - Proszę do mnie. Pilna sprawa.

 

Komentarze