Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 149

 

            - Czemu przedstawił się pan swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem? - Bormann zamknąwszy drzwi swojej kajuty, wręcz natarł na niego.

- A niby jakim miałem się przedstawić? Przecież tak się nazywam.

- Do cholery, nie rozumie pan swojej sytuacji? Nikt nie powinien znać pańskiego prawdziwego nazwiska!

- Przepraszam, ale nie rozumiem. Jestem przecież wśród swoich. Najbardziej zaufanych i lojalnych ludzi. Zarówno w stosunku do führera, jak i do pana.

- Pan naprawdę nic nie rozumie, czy tylko tak udaje? Owszem, znajduje się pan wśród najbardziej zaufanych i lojalnych ludzi, ale akurat pańska tożsamość powinna pozostać tajemnicą.

- Z całym szacunkiem reichsleiter, ale chyba pan żartuje. Jakim cudem może tu chodzić o moją skromną osobę, skoro cała załoga wie, że wiezie najważniejsze osoby  w całej III Rzeszy? Führera z żoną oraz pana!

- Posłuchaj, herr doktor. Może i z pana wybitny naukowiec, ale planista i konspirator żaden. Nie nadawał by się pan do żadnej tajnej roboty.

- A to niby dlaczego? - Henryk, patrząc Bormannowi prosto w oczy dalej grał zdziwionego głupka, dławiąc w sobie wewnętrzny śmiech. - Żebyś ty chłopie wiedział, kim tak naprawdę jestem i jakie są moje prawdziwe zamiary… - pomyślał jeszcze, ale słuchał dalej.

- Dlaczego? No, niech pan logicznie się zastanowi. Obecności na pokładzie führera i jego żony w żaden sposób nie dało by się ukryć. Mojej też, chociaż oficjalnie i na zewnątrz jestem znacznie mniej znany. W tej sytuacji musimy się więc godzić z tym, że ludzie wiedzą o naszej obecności. Jednocześnie zaś wiemy, że nawet jakby co, nigdy i nikomu tego faktu nie zdradzą.

- Pan żartuje, reichsleiter. A niby komu i gdzie mogliby ją zdradzić?

- Wiecznie w morzu nie będziemy. Gdy już w końcu dopłyniemy do Argentyny, drogi nasze i załogi rozejdą się. Podzieleni na kilka niewielkich grupek, zarówno oficerowie jak i marynarze zostaną rozlokowani w odizolowanych od świata i zakonspirowanych ośrodkach, będących częściami oficjalnych i legalnie istniejących farm hodowlanych czy rolniczych, zamieszkałych i prowadzonych przez osiedlonych tam jeszcze przed wojną Niemców. Ale zostaną uświadomieni co do jednego. Gdyby puścili farbę o führerze, jego żonie lub o mnie, skończą marnie. Bo jedyną karą za takie gadulstwo lub co gorsza zdradę, będzie śmierć. Bardzo długa i jeszcze bardziej bolesna. A zapewniam pana, że i w Argentynie będziemy mieli długie ręce, a nasze decyzje będą szybkie, zdecydowane i bezwzględne. Więc nikt nie powinien się odważyć…

- Sprytne. Ale co to ma do mnie?

- Jeszcze pan nie wie? Załóżmy hipotetyczną sytuację, że któryś z nich dostanie się w ręce wroga. Wroga, który potraktuje go najbardziej brutalnie jak tylko jest pan w stanie sobie to wyobrazić i nie będzie miał w tej mierze żadnych hamulców. 

- Myśli pan o Ruskich?

- O kimkolwiek. Jednak nawet w tej sytuacji, żaden z nich nie powinien zdradzić führera czy mnie. Ale jak będzie mocno naciskany, to może sobie pomyśleć, że jakiegoś tam doktora, to i owszem. Rozumie pan? Powie coś o panu, w nadziei, że dadzą mu już spokój. A po nitce można dojść do kłębka. Nawet najgłupszy oficer wywiadu natychmiast zrozumie, że jeżeli wywieziono na drugi koniec świata wybitnego fizyka, może to oznaczać tylko jedno. Będzie dalej pracował dla Rzeszy, próbując skonstruować broń atomową. A dla kogo konkretnie taką broń mógłby konstruować ? Dla siebie i jako prywatne, naukowe hobby? O nie, drogi herr Reschke! Każdy od razu będzie wiedział, że pracuje pan dla nas. A wtedy zacznie się na pana totalne polowanie. Bo przez pana, będzie można trafić do nas. Do mnie i do führera. Już pan rozumie?

- Rzeczywiście. Nie myślałem w ten sposób i o takich sprawach.

- A widzi pan. Więc obaj dochodzimy do wniosku, że pańska prawdziwa tożsamość powinna pozostać tajemnicą.

- Ale chyba się już  nie da…

- A komu spośród załogi przedstawił się pan dotychczas ?

- Z imienia i nazwiska tylko pierwszemu oficerowi oraz bosmanowi Müllerowi z obsługi maszynowni. A pierwszego dnia, w pańskiej obecności, jako doktor fizyki przedstawiłem się też kapitanowi. Z tym, że moje rozmowy z pierwszym oficerem i bosmanem mogło częściowo słyszeć jeszcze kilku członków załogi.

- Niedobrze, herr doktor. Pokpił pan sprawę. Sam się pan powinien domyśleć, aby nie fraternizować się z załogą. Oni są tylko narzędziami do realizacji przerzutu i to jednorazowymi. W razie czego, po realizacji zadania pójdą do wybrakowania. Natomiast pan…

- Wybrakowania? Jak mam to rozumieć?

- Normalnie. Jeżeli stworzą jakiekolwiek zagrożenie dla führera, jego żony, mnie lub pana, to się ich usunie. Rozumie pan? W razie potrzeby, nawet fizycznie. Natomiast przed panem jeszcze dużo pracy.

- A jak już ją wykonam, to też będę wybrakowany?

- Niech pan nie będzie bezczelny, Reschke. Pan jest z całkiem innej półki, a przy okazji jest też przyszłością Rzeszy. Tak samo, jak i ja. Obaj jeszcze jesteśmy w sile wieku. A taki führer? No, cóż… Sam pan widział. Kto po nim?

- Dla mnie jest zupełnie jasne. Oczywiście, że pan! - Henryk w jednej chwili postanowił zagrać na rozdętym ego Bormanna.

- Spokojnie, herr Reschke. Spokojnie. Dziękuję za uznanie, ale  jeżeli nawet tak pan myśli, to na razie będzie lepiej, aby nigdy i nikomu tego nie powtarzać. To mogłoby być bardzo niezdrowe. Zarówno dla mnie, jak i dla pana. A na razie… Osobiście zaraz porozmawiam z kapitanem, pierwszym oficerem i bosmanem. Jeżeli chcą żyć, będą musieli zapomnieć o pańskim nazwisku. A teraz, załóżmy, że będzie się pan nazywał… Ma pan jakąś propozycję, czy sam mam coś wymyślić?

- Zdaję się na pana, reichsleiter.

- Dobrze. Może być, na przykład, Richard Schwartz?

- To skojarzenie z kimś istniejącym?

- Nie. Po prostu takie coś przyszło mi do głowy.

- To nie widzę problemu. Niech będzie.

- Świetnie. Od tej chwili Heinrichem Reschke jest pan już tylko dla führera i dla mnie. Pozostałym, ma się przedstawiać nowym nazwiskiem. Acha, jeszcze jedno… Jeżeli jest pan tak mocno przywiązany do swojego tytułu naukowego, to ustalmy, że zmienia się też specjalność. Od tej chwili jest pan doktorem prawa. Czy to jest jasne, obersturmbannführer? - Bormann przeszedł nagle na ton służbowy i mocno oficjalny.

- Jawohl, herr reichsleiter. A Dietrich?

- Co Dietrich? - Bormann w pierwszej chwili nie zrozumiał.

- On też nie jest całkiem zaufany? Bo skoro i przy nim mam się posługiwać nową tożsamością… 

- Jest, ale na swój sposób. To zabijaka, który będzie nas chronił w zależności od sytuacji i zagrożenia. Tylko tyle, i aż tyle. Więc również i on nie powinien znać pańskiej tożsamości.

- Ale przecież już ją zna.

- Jemu też się pan przedstawiał?

- Nie, ale to jakoś tak samo wyszło. Wtedy, gdy jeszcze w Poczdamie przyprowadził mnie i brigadeführera Modera do domu Fritza Schaubego. Fritz zwrócił się wtedy do mnie po imieniu, a pan mówił do mnie doktorze Reschke. Ponadto był przy naszej rozmowie z kapitanem Hulenburgiem, tuż przed wejściem na pokład okrętu, a później jeszcze, gdy w kabinie führera przedstawił mnie pan używając mojego stopnia i nazwiska. Nie pamięta pan?

- O cholera! Rzeczywiście. Przeszłości już nie cofniemy, ale i on będzie musiał  zwracać się do pana według naszych nowych ustaleń. Od tej chwili jest pan bowiem Richardem Schwartzem i tego w tym rejsie mamy się trzymać!

 

29.07.1945, wieczór - Norwegia, Rubbestandnest.


            Porucznik Królewskiej Marynarki Wojennej Norwegii Eryk Nordhug oddychał pełną piersią. Nareszcie. Całe trzy dni wolnego! Co prawda, rodziców miał odwiedzić dopiero za jakieś dwa tygodnie, ale skoro niespodziewanie nadarzyła się taka okazja…

            Trałowiec, którym dowodził od drugiej połowy maja, pracowicie unieszkodliwiając niemieckie miny pod Bergen, niespodziewanie musiał trafić do stoczni. Nie było w tym niczyjej winy. Po prostu, jedna z trałowanych min, w oczywisty sposób mająca felerny zapalnik, wybuchła zbyt blisko kadłuba, wgniatając parę blach do środka. Niewiele, ale te kilka  metrów poszycia trzeba było wymienić. Jednostka weszła więc do suchego doku, a Nordhug po trzech tygodniach nieustannej, wyczerpującej i stresującej roboty, przydzieloną mu łodzią motorową przypłynął do rodzinnej osady. I nie mógł się oprzeć urokowi znajomej tawerny, do której jeszcze jako młody chłopak tak często się wymykał, słuchając starych wilków morskich i gorącą głową chłonąc ich niesamowite opowieści.

            Zamówił piwo, usiadł w kącie i rozejrzał się po sali. Jak zwykle, było tu kilkunastu rybaków oraz kilku marynarzy z niewielkiego frachtowca stojącego przy nabrzeżu. Tyle, że wszyscy skupieni w jednym punkcie. Przy stoliku blisko baru siedział bowiem Olaf Jacobsen, swoim głębokim basem opowiadając jakąś kolejną, dziwną historię. Na tyle dziwną i niecodzienną, że mimo woli Eryk też zaczął jej słuchać. A było co!

            Uśmiechał się zrazu, gdy stary rybak w odpowiedzi na niedowierzające uwagi któregoś ze słuchających zaczął opowiadać od nowa, ale już po paru chwilach jego uśmiech zmienił się w głęboki namysł. Wziął kufel w dłoń i przysiadł się bliżej.

            Z początku nie wiedział, co go zaniepokoiło. Przysłuchiwał się staremu, kilka razy się też zaśmiał, ale raczej półgębkiem. Bo było w tym wszystkim coś niecodziennego. Tylko co? Obracał tę myśl w głowie, aż wreszcie wybuchła ona jak płomień. As pik i elektryczne silniki! To musiała być prawda! Stary sam by tego nie wymyślił. Gdyby zmyślał, dla lepszego efektu podał by jakiś numer na kiosku. Może odrapany i trudny do odczytania, ale jednak. Ale symbol karty do gry? Nie, to niemożliwe. A jeśli do tego dołożymy silniki elektryczne… Na powierzchni? Na powierzchni, a tym bardziej w czasie pokoju używa się silników spalinowych i Northug właśnie takiej opowieści by oczekiwał. Ale w tej sytuacji… To wszystko pasowało tylko do jakiejś tajnej akcji, której uczestnicy za nic by nie chcieli, aby ich odkryto. A więc…

            Jak na szpilkach przesiedział jeszcze następną godzinę, aby nie wzbudzać nadmiernego zainteresowania i gdy wreszcie właściciel zaczął zamykać tawernę, natychmiast podszedł do starego.

            - Pamięta mnie pan, panie Jacobsen?

- No pewnie, że tak. Jesteś Eryk Northug. Znam cię od takiego małego - Jacobsen wykonał dłonią gest na poziomie blatu stołu. - Co prawda, mundur zmienia człowieka, ale ciebie oczywiście poznaję. Przyjechałeś do rodziców?

- Tak. Mam kilka dni wolnego. Ale zainteresowała mnie pańska opowieść.

- Dziwna, co? Ale nikt mi nie wierzy. A te kolejki, co stawiali mi przy barze, to tylko po to, abym wszystko bardziej ubarwił. Ale pomylili się. Tym razem wszystko jest prawdziwe. Nic nie zmyślałem.

- A mówił pan już  o tym komuś innemu?

- Jasne. Od razu, jak stamtąd przypłynąłem, poszedłem do bosmanatu. Opowiedziałem wszystko Svenowi Larsenowi. Obiecał mi, że zadzwoni i powiadomi Bergen. Bo myślę, że powinni to sprawdzić.

- I co? Zadzwonił?

- Przy mnie nie. Ale obiecał, że to zrobi.

- Wiec nie wie pan, co było dalej?

- A skąd mam wiedzieć? Najpierw musiałem załatwić nową świecę żarową, zamontować i sprawdzić, czy silnik odpali. A później podszedłem do tawerny. Na spóźnioną kolację i coś mocniejszego.

- A teraz? Idzie pan już prosto do domu?

- A gdzie niby mam iść? Trzeba się wyspać. Jutro rano znów zamierzam wypłynąć.

- To dobranoc, panie Jacobsen. Miłych snów.

- Dobranoc, chłopcze. I nie myśl źle o starym rybaku. Czasem trzeba trochę pofantazjować. Ale tym razem, mogę przysięgać, że tak właśnie było.  

 

            Bosman Sven Larsen kładł się już spać, gdy nagle ktoś długo i natarczywie zadzwonił do drzwi.

            - A kogo tam o tej porze diabli niosą? - zamruczał pod nosem, zerkając przez okno na stojącą przed domem sylwetkę w mundurze oficera marynarki wojennej.

            Pięć minut później, mimo, iż był w swoim własnym domu i w swoim własnym salonie, czuł, jak robi się taki jakiś malutki.

            - Więc nie powiadomił pan Bergen?

- Ale przecież to była kolejna pijacka opowieść starego moczymordy.

- A nie wziął pan pod uwagę, że to może być prawda? - Eryk Northug wyraźnie już podniósł głos.

- Ależ panie poruczniku! Przecież obaj go znamy. To pijak i blagier. Zawsze zmyślał takie opowieści. A gdy przyszedł do mnie, to tak jeszcze wionęło od niego alkoholem, że daj mu Boże zdrowie.

- I nie zastanowiło pana, że gdyby to była zwykła blaga, to poszedł by z nią prosto do tawerny, a nie do bosmanatu? Przecież w biurze nikt by mu kolejki nie postawił.

- No, jeszcze by tego brakowało. W pomieszczeniach bosmanatu i w godzinach urzędowania?

- Niech się pan nie usprawiedliwia, Larsen. Popełnił pan błąd. Być może nawet cholerny błąd! Nic panu nie dało do myślenia, że Jacobsen mówił o dziwnym oznakowaniu na kiosku i o tym, że okręt szedł na silnikach elektrycznych? Na powierzchni? I co? Sam z siebie by wymyślił coś tak nieprawdopodobnego?

- Ja tam nic nie wiem. Jego od dawna nikt tu już nie traktuje poważnie. A do Bergen nie dzwoniłem, żeby nie wyjść na idiotę. Dopiero by się śmiali, że uwierzyłem staremu pijakowi.

- Zawalił pan sprawę, bosmanie Larsen. Bo wbrew temu co pan mówi, ja sądzę, że stary tym razem mówił prawdę. A skoro tak, to sytuacja może być poważniejsza, niż komukolwiek się to wydaje. Tymczasem więc, proszę się ubrać i udać do bosmanatu. Ja idę po Jacobsena. Proszę czekać, póki się tam nie pojawimy.

 

            - Dobrze pan to narysował?

- Starałem się, panie poruczniku - kurczowo ściskając ołówek i poprawiając jeszcze ostatnią kreskę, Olaf Jacobsen aż zagryzał wargi, usiłując na wyrwanej z największego służbowego brulionu sporej karcie jak najwierniej oddać sylwetkę tajemniczego okrętu.

- Więc wszystko jasne. Niemiecki typ XXI. Były u nas takie internowane. Później zabrali je Anglicy.

- Więc może to oni?

- Pan żartuje, bosmanie Larsen. A tu dzieje się coś, co powinniśmy natychmiast wyjaśnić. Bo jeżeli to rzeczywiście byli Niemcy, to trzeba zadać sobie kilka pytań. Gdzie dotychczas się ukrywali? W jakim celu? Kogo ważnego wysadzili na ląd, albo też z niego zabrali ? A może tu chodziło o jakiś szczególnie cenny ładunek?

- Myśli pan o złocie?

- Daruje pan sobie takie uwagi. Jakie niby złoto? Czyje? Skąd? To zbyt prymitywne wyjaśnienie i według mnie, całkowicie fałszywy trop. Tu musi chodzić o coś znacznie ważniejszego, a my w tej sytuacji nie mamy wyjścia. Trzeba zawiadomić kapitanat portu w Bergen, bosmanie.

- Ale jest już noc. Jest tam tylko oficer dyżurny.

- I bardzo dobrze. Proszę natychmiast mnie z nim łączyć.

 

            Trzy minuty później Eryk Nordhug mało się nie zapienił i mimo, że osobiście znał rozmówcę, ledwo powstrzymywał się od grubszych słów.

- Posłuchaj kolego jeszcze raz. Sprawa jest piekielnie poważna. Tak, wiem, że sam nie możesz podjąć takiej decyzji. Zrywaj więc komendanta portu i łącz mnie z nim. Biorę to na siebie. Tak… Wiem, że ryzykuję karierę. Ale jest to sprawa, która może dotyczyć nawet bezpieczeństwa kraju. A my w tej sytuacji nie możemy sobie pozwolić na grzech zaniedbania!

 

Komentarze