Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 154

 

            05.08.1945, poranek - zachodnia część Cieśniny Duńskiej.


            - Cholera jasna! - Hulenburg nie mógł się powstrzymać. - Więcej ich matka nie miała?

- Coś się dzieje? - Henryk nawet nie próbował wchodzić do centrali, widząc wzmożony ruch i widoczne zdenerwowanie dowódcy. Spytał więc cicho drugiego oficera, zajmującego stanowisko zaraz przy luku wejściowym.

- Kursem na nas idzie jakiś eskortowiec. Prawdopodobnie angielska korweta typu „Flower”. A nieco dalej krąży jeszcze niszczyciel.

- Wykryli nas?

- Raczej nie. Idziemy cichym napędem, wspomagani płynącym ze wschodu na zachód „Prądem Wschodnio - Grenlandzkim”.

- Więc?

- Eskortowiec jest już cholernie blisko. Pewnie zaraz zrobi zwrot, ale…

- A my?

- Ciii... Teraz może pan tylko obserwować.

 

            - Panie kapitanie - pełniący właśnie wachtę i przez to stojący na mostku tuż obok dowódcy porucznik Stirling, drugi oficer na korwecie typu „Flower”, wykazywał już spore znudzenie. - Ile jeszcze będziemy się tak w kółko kręcić i młócić wodę impulsami? Robimy to już prawie trzy doby bez jakiegokolwiek skutku. To co to są za ćwiczenia?

- Spokojnie, poruczniku. Taki jest rozkaz i mamy go wykonywać. A ćwiczenia są niezbędne. Im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju.

- Ale przecież wojna już się skończyła. Więc po co to wszystko?

- Żeby pan nie zardzewiał, poruczniku. I proszę prowadzić porządną obserwację, bo jak pan coś przegapi, to inaczej będziemy musieli porozmawiać.

- Mostek, tu ASDIC! - niespodziewany głos z dołu wprost ich zelektryzował. - Mamy jakiś kontakt z lewej przed dziobem. Dziwny, jakby rozmazany i zamierający, ale pan kapitan kazał o wszystkim natychmiast meldować. Na początku wyglądało mi to na ławicę ryb, ale teraz sam już nie wiem… Porusza się z prędkością około 3 węzłów.

- Namierzaj! I podawaj kurs wprost na niego. Poruczniku, wszyscy na stanowiska! Zarządzam alarm bojowy!

 

            - I jak? - Hulenburg skierował to pytanie do hydroakustyka.

- Zmienia kurs. Kieruje się prosto na nas.

- Co robimy? - stojący obok pierwszy oficer spojrzał na kapitana.

- Na razie nic. Niemożliwe, aby nas wykrył i od razu zaatakował. Przecież jest już po wojnie. Jeżeli jednak złapał kontakt, prawdopodobnie będzie chciał się nam dokładniej przyjrzeć i namierzyć. Musimy więc czekać i na razie płynąć jak gdyby nigdy nic.

- Przejdą bezpośrednio nad nami…

- Niech przejdą. Wtedy zobaczymy, czy naprawdę nas wykryli i czy dalej będą węszyć.

 

            - Panie kapitanie - głos operatora ASDIC - u już nie brzmiał jak poprzednio. - Echo całkiem się rozmyło. Albo to był fałszywy alarm, albo przepłynęliśmy nad obiektem.

- Zwrot przez lewą burtę. Kontynuacja poszukiwań. Meldować o każdym kontakcie.

 

            - Korweta zawraca - hydroakustyk przekazał to prawie szeptem.

- Trudno. Nie możemy ryzykować. Kurs 30 stopni w lewo. A po zmianie kursu wystrzelić Bolda!

- Co mamy wystrzelić? - Henryk zza pleców usłyszał Bormanna i odwrócił się gwałtownie. Reichsleiter stał tuż za nim, rozszerzonymi ze strachu oczami wpatrując się w okolice włazu prowadzącego do kiosku okrętu i dalej na zewnątrz.

- Bolda - drugi oficer usłyszał pytanie i zważywszy na osobę pytającego półgłosem odpowiedział.

- A co to za cholerstwo?

- Słyszał pan o Koboldzie?

- Co się pan głupio pyta? Przecież to starogermański duch.

- My tutaj też mamy takiego swojego ducha, i to jego najnowszą wersję. A Bold, to skrót od Kobold.

- Ale co to ma do rzeczy?

- Bardzo wiele. Nasz duch, to taka podłużna metalowa puszka, o średnicy dziesięciu centymetrów, wypełniona wodorkiem wapnia. Unosi się ku górze i ma zawór sprężynowy, zaczynający reagować przy  ciśnieniu panującym na trzydziestu metrach pod powierzchnią. Zawór otwiera się i zamyka utrzymując puszkę na zaprogramowanej głębokości, a środek chemiczny w kontakcie z wodą morską gwałtownie reaguje i wydziela wielką ilość pęcherzyków wodoru. To podobnie jak tabletka musująca wrzucona do szklanki wody. Przez jakieś dwadzieścia do dwudziestu pięciu minut nasz Bold wytwarza więc szum, na który daje się nabrać większość hydroakustyków. My przez ten czas możemy się spokojnie oddalić.

- Rozumiem. A te dźwięki na zewnątrz? To „ping”, powtarzające się raz po raz?

- To sygnał ich ASDIC - u. Urządzenia wysyłającego i odbierającego dźwięk odbity od obiektów pod wodą. W przypadku tradycyjnych okrętów podwodnych jest bardzo skuteczne. Ale w naszym przypadku nie musi się pan  szczególnie przejmować. Mamy przecież powłokę anechoiczną.

- Pan ze mnie kpi i specjalnie używa jakiegoś waszego żargonu?

- Jakże bym śmiał! Tak nazywa się warstwa porowatej gumy pokrywająca nasz okręt. Jest znana pod kryptonimem „Alberich”, ale tylko nielicznym.

- „Alberich”? Przecież to karzeł ze starych, niemieckich legend heroicznych! Kto wymyślił taki kryptonim?

- Nie wiem, herr reichsleiter. Ale chyba ktoś, kto zna i lubi opery Richarda Wagnera. W „Pierścieniu Nibelungów” Alberich jest strażnikiem ich skarbów i ma siłę dwunastu ludzi. A ponadto, przez Zygfryda przykryty został płaszczem niewidzialności. My też mamy być w pewien sposób niewidzialni, więc chyba o to tu chodziło.

- Ciszej tam! - wściekły, choć przyciszony głos Hulenburga i gniewne spojrzenie w ich stronę w końcu przerwało tę rozmowę. - Chyba chcecie wyjść z tego cało?

 

            - ASDIC, mamy coś?

- Nic, panie kapitanie. Ale…

- Mostek, tu hydrofon. Mamy jakieś szumy. Lewa burta, około 90 stopni. Niedaleko.

- ASDIC słyszał?

- Tak jest!

- No to do roboty. Sternik, zmiana. Kurs - spojrzał przez chwilę na okrętowy kompas i wydał właściwą komendę. - Prędkość 5 węzłów. Prosto na szumy.

- Myśli pan, że to naprawdę okręt podwodny? - porucznik Stirling nie krył sceptycyzmu. – Musieli by dać twarde echo. A tutaj nic.

- Spokojnie, poruczniku. Szkopy nie takie sztuczki już stosowali.

- Szkopy? - oczy Stirlinga rozszerzyły się gwałtownie. - Przecież to miały być tylko ćwiczenia!

- Cholera! Tego, co przed chwilą powiedziałem, pan po prostu nie usłyszał. Czy to jest jasne?

- Eee…

- Co, zamurowało pana? Wyraziłem się jasno, czy nie?

- Tak jest! - porucznik wciąż dochodził do siebie.

- To niech się pan zajmie tym, co do pana należy. I proszę to sobie wbić w głowę raz na zawsze. Dopóki ja nie zmienię decyzji, dalej są to tylko ćwiczenia.

Następne kilkanaście minut, ku rozczarowaniu całej załogi korweta krążyła w kółko, jak pies za własnym ogonem. Aż do momentu, gdy znów odezwał się hydroakustyk.

- Panie kapitanie. Szumy stopniowo słabną. A ja już wiem, skąd one mogły pochodzić.

- Melduj!

- Zetknąłem się z czymś takim podczas bitwy o Atlantyk. To prawie na pewno wabik. Niemcy wypuszczali takie ze swoich U - Bootów, aby nas zmylić.

- Jesteście pewni bosmanie?

- Na 99 procent, panie kapitanie. Mam dobre ucho, a te odgłosy są praktycznie identyczne.

- Dziękuję, hydro! Poruczniku! Rozpoczynamy prawdziwe polowanie. Proszę natychmiast powiadomić oba niszczyciele i drugą korwetę. Hasło - „Późne zbiory”. No, co się tak pan patrzy? Biegiem! Ale już!!!

 

            - Panie kapitanie - hydroakustyk aż wychylił się ze swojej kabiny. - Korweta nadal krąży w pobliży Bolda, ale wyraźnie zwiększyła prędkość i zaczyna zataczać coraz większe kręgi. Wydaje się, że to właśnie nas szuka. Niszczyciel, którego wcześniej słyszeliśmy na północy, nagle skręcił w naszą stronę i wali na maksymalnej prędkości. Będzie tu za niecałe pół godziny.

- Zorientowali się jednak i chcą nas wziąć w kleszcze. Nie mamy innego wyjścia. Bauer, wykonujemy zwrot ku korwecie - Hulenburg wydawał komendy jak automat. - Otworzyć pokrywy wyrzutni torpedowych jeden i dwa. Musimy sprzątnąć tę korwetę, bo inaczej…

- Wchodzimy do walki? - dobiegający zza pleców Henryka głos Bormanna brzmiał już trwogą.

- W pewnym sensie tak - drugi oficer spojrzał przelotnie i aż uśmiechnął się na widok jego przerażonej miny. - Ale proszę się nie obawiać. Korweta nas w tej chwili nie widzi. Jak ją zatopimy, to załoga niszczyciela najpierw raczej będzie ratować rozbitków. My w tym czasie dopłyniemy do głębszej wody i tam znikniemy.

- To teraz będziemy wynurzać się do peryskopowej?

- Nie. Nasze hydrofony wskażą nam cel prawie tak dokładnie jak widok przez peryskop. A na naszym okręcie torpedy możemy spokojnie strzelać nawet do głębokości pięćdziesięciu metrów.

- I mamy szanse na trafienie?

- Jak najbardziej. To torpedy o naprowadzaniu akustycznym, T „V”. Mają w głowicy po dwa szumonamierniki, zapalnik akustyczny ustawiony w zakresie średnich frekwencji oscylujących wokół 24,5 kHZ i kierują się na źródło dźwięku. Więc jeżeli na korwecie nagle nie wyłączą silnika i nie przestaną młócić wody impulsami hydrolokatora, to raczej nie mają szans.

- A w nas taka torpeda przez przypadek nie trafi?

- Zabezpieczymy się. Zaraz po strzale na około dwie minuty zatrzymamy silniki i zejdziemy na jakieś 70 metrów. To spokojnie wystarczy.

            Dwie minuty później w centrali zabrzmiał rozkaz „pierwsza - pal” i ciemny, ponad siedmiometrowy stalowy kształt, który wysunął się z wyrzutni, z prędkością 24 węzłów rozpoczął swą niespełna tysiącmetrową wędrówkę. Głowica uzbroiła się po przebyciu czterystu metrów i wszystko wskazywało na to, że eksploduje w pobliżu rufy korwety.

 

            - Mostek, tu hydro! Słyszę torpedę z prawej burty! Płynie prosto na nas!

- Kurwa mać! - kapitan, chociaż stary wyga, nie mógł sobie odmówić ciężkiego słowa. - Cała naprzód! Ster prawo na burt! Dziobem do torpedy!

 

            Głowica T „V” zareagowała dopiero po chwili. Ale i to wystarczyło, aby podążyć za źródłem przemieszczającego się i nagle narastającego, głośnego dźwięku. Lekko skręciła i z pełną prędkością pomknęła na spotkanie celu. Dziesięć sekund później zadziałał zapalnik akustyczny i eksplodowała całą mocą 274 kilogramów materiału wybuchowego, dokładnie pod maszynownią rozpędzającej się już do swojej maksymalnej prędkości 16 węzłów, korwety.

- Cisza! - Hulenburg jednym słowem zgasił wznoszony w centrali okrzyk radości. - Zamknąć wyrzutnie torped. Kurs 265. Zanurzenie 60 metrów. Prędkość 12 węzłów.

- A nie można by szybciej i głębiej? - szept Bormanna znów doszedł do uszu drugiego oficera.

- Można, ale z prędkością maksymalną moglibyśmy płynąć najwyżej półtorej godziny. Więc moglibyśmy się oddalić tylko o dwadzieścia parę mil. A z prędkością 12 węzłów możemy płynąć aż dziesięć godzin.

- A głębokość?

- W tym miejscu nie jest jeszcze zbyt głęboko. Dlatego kapitan wyznaczył taki, a nie inny kurs i zanurzenie. Jak dobrze pójdzie, na głębsze wody wpłyniemy za parę godzin. A tam w razie potrzeby możemy też schować się pod termokliną.

- Pod czym?

- Termokliną. To warstwa wody o innej temperaturze. Niesie nas w tej chwili „Prąd Wschodnio - Grenlandzki”, który o tej porze roku ma jakieś 6 czy 7 stopni Celsjusza. Na głębokości 90 do 100 metrów temperatura jednak nagle spada do około 4 stopni. To jest właśnie termoklina. Impulsy wysyłane przez ASDIC załamują się na styku takich warstw. A dochodzą tu jeszcze różne poziomy zasolenia i natlenienia wody. 

- Więc ten niszczyciel nas nie znajdzie?

- Myślę, że nawet nie będzie próbował. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent zajmie się rozbitkami z korwety. Albo, jak to mówiono przy atakach na konwoje atlantyckie, będzie wykonywał funkcję „zbieracza kości”. Ale zanim do nich dopłynie i podejmie ich wszystkich z wody, musi jeszcze upłynąć co najmniej godzina. Przez ten czas nas już tu nie będzie.

- Zaraz… Jak to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent? To były wypadki, że ich nie ratowali?

- Były. W sytuacji dużego zagrożenia okrętu, gdy wokoło krążyły nasze U - Booty i w każdej chwili mogły wystrzelić śmiertelną torpedę, czasami odpływali nawet bez próby podjęcia rozbitków, albo ratowali tylko niewielką ich część. Tak było na przykład po zatopieniu Bismarcka, kiedy to brytyjski krążownik wyławiający naszych z wody nagle przerwał akcję i odpłynął, pozostawiając większość z nich na śmierć. Podobno przestraszyli się jakiegoś peryskopu. A nawet jak mogli ich bezpiecznie podjąć, w stosunku do naszych ludzi często stosowali osobne zasady.

- Jakie znowu osobne? Co pan przez to chce powiedzieć? - Henryk aż poczuł mrowienie na karku, przeczuwając odpowiedź, która nim wstrząśnie.

- Jakie? Mówiąc najkrócej, okrutne i bezwzględne. Stosowała je głównie tak zwana „Druga Grupa Eskortowa” dowodzona przez komandora Frederica Walkera, który wbrew postanowieniom konwencji genewskiej z 1929 roku, bezwzględnie nakazał swoim ludziom zostawiać rozbitków na pastwę morza, jeżeli ci nie chcieli podać numeru taktycznego swojego okrętu oraz nazwiska kapitana. Wiemy o tym od wczesnej wiosny 1944, kiedy to jeden z U - Bootów, zdążający do wyznaczonego rejonu operacyjnego napotkał kilkunastu naszych marynarzy unoszących się na falach w kamizelkach ratunkowych. Większa część z nich była już martwa, ale trzech jeszcze żyło. Zabrano ich na pokład, ogrzewano pod kilkoma kocami, próbowano też podawać trochę sznapsa na rozgrzewkę. Jeden z nich niestety zmarł nie odzyskawszy przytomności, ale dwóch jakoś przeżyło i opowiedziało o tym, co ich spotkało. Ale teraz to już nieaktualne. Jest po wojnie i nas by z pewnością ratowali za wszelką cenę. Jesteśmy dla nich zbyt cenni, aby tak po prostu pozwolić nam umrzeć.

- No to mnie pan pocieszył - Bormann nie ukrywał swojego sarkazmu. - Ale to nic. Jednocześnie wiem na czym stoimy i myślę, że już nic nam nie grozi. Teraz idę złożyć raport führerowi. Dziękuję.

- Nie ma za co, reichsleiter. I proszę zapewnić führera, że może spać spokojnie.

 

Komentarze