Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 156

 

- Ale co? - Bormann aż pochylił się ku niemu, świdrując jego oblicze podejrzliwym wzrokiem.

- Ale dobrze sobie przypominam, że kazał mu pan wyrzucić butelkę do morza. A on…

- No?

- Nie chciałbym tu rzucać pochopnych oskarżeń. Ale też przypominam sobie, że tego nie zrobił. Kiedy podpływała do nas motorówka, poszedł jeszcze sikać pod skałę. Nie zwracaliśmy wtedy na niego uwagi, a on przez dobrą minutę odwrócony był tyłem do nas. Potem odszedł kilka kroków i postawił ją obok kamienia.

- Jakiego znów kamienia?

- Tego, który wcześniej przykrywał skrytkę z radiostacją. Więc jeżeli się domyślił… To były jedyne momenty, gdy mógł w tej butelce zostawić jakąś wiadomość.

- A więc jednak! Domyślił się i zostawił jakieś wskazówki. Ci, którzy je otrzymali nie zdążyli zareagować, bo już następnej nocy wypłynęliśmy. Więc zastawili sieć na naszej drodze, licząc, że w nią wpadniemy.

- Ale czy Dietrich aż tak by ryzykował? Przecież płynie razem z nami!

- Nie rozumie pan? Oni by nas wcale nie chcieli zatopić. W dwa czy trzy okręty wzięli by nas jak w kleszcze, aż w końcu z braku tlenu i elektryczności musielibyśmy się wynurzyć. A wtedy, mieli by nas wszystkich jak na widelcu. Łącznie z führerem!

- I co pan teraz z tym zrobi, reichsleiter? Skoro zdradził, to nie możemy go tu tolerować. Jeszcze dopuści się jakiegoś sabotażu, i to takiego, że będziemy musieli się wynurzyć. A poza tym, jakoś tak do końca nie jestem przekonany…

- Spokojnie, doktorze. Wystarczy, że już ja jestem przekonany o jego zdradzie. Więc i ja się tym zajmę. A pan, niech się nie niepokoi. Pański spokój ducha nie zostanie zakłócony, a pańskie obawy się nie ziszczą. Już moja w tym głowa.

 

07.08.1945 - Północny Atlantyk, U - Boot As Pik.


Kabina zajmowana przez Bormanna była tak mała, że chociaż udało się do niej wcisnąć stolik i dwa krzesła, rozmówcy siedzieli metr od siebie, a napięcie wprost wisiało w powietrzu.

- Więc teraz już pan wie wszystko, doktorze Vogel - w ustach Bormanna zimna kalkulacja splatała się z okrucieństwem. - Zdrajcę bezwzględnie należy usunąć i to jest pańskie zadanie. Powierza je panu sam führer oraz ja, jako jego prawa ręka. Mam nadzieję, że w tym wszystkim nie przeszkodzi jakaś tam śmieszna przysięga Hipokratesa?

- Przysięga Hipokratesa nie dotyczy podludzi i zdrajców, reichsleiter! Jestem członkiem korpusu medycznego SS, a jednocześnie zasłużonym członkiem partii. Moja szczera, narodowosocjalistyczna postawa nigdy nie budziła zastrzeżeń i nigdy też nie była kwestionowana - w głosie Vogla dało się wyczuć wyraźne oburzenie.

- Niech pan źle nie myśli, doktorze. Oczywiście, że nie. Gdyby tak było, na czas tego rejsu nie zostałby pan przecież osobistym lekarzem führera i jego małżonki. A po wypełnieniu tego zadania, może nawet zostanie nim pan na stałe!

- Dziękuję, reichsleiter. To dla mnie najwyższe wyróżnienie.

- I dowód najwyższego zaufania, doktorze. Ale do rzeczy. Miałby pan jakąś koncepcję? Skuteczną i najlepiej wyglądającą na zwykły wypadek? Nie chciał bym, aby z powodu jakiegoś parszywego zdrajcy morale załogi uległo pogorszeniu.

- Z tego, co pan mówi, żaden zwykły wypadek nie wchodzi w grę. Zbyt niebezpieczne, a w dodatku niepewne. A sam pan mówił, reichsleiter, że ten Dietrich to wyszkolony zabójca.

- I dlatego właśnie zwróciłem się do pana. Ma pan tam przecież różne środki w tej swojej apteczce?

- Jak najbardziej. A co do Dietricha… Proponuję truciznę półsyntetyczną.

- A co to takiego?

- Środek, który w Gross - Rosen razem z doktorem Josefem Mengele opracowaliśmy pod koniec wojny. Efekt uboczny naszych prac nad stworzeniem niepokonanego żołnierza, odpornego na ból, stres, głód i zmęczenie. Powstał na bazie opiatów, a jednocześnie kokainy, benzedryny, metamfetaminy oraz paru innych czynników. Rozumie pan? Środki znieczulające i paraliżujące połączone z pobudzającymi. Istna diabelska mieszanka. W odpowiednich proporcjach szybko paraliżuje układ nerwowy i mięśnie, głównie te odpowiadające za ruchy klatki piersiowej i oddychanie. Bardzo skuteczna i nie zostawiająca żadnych śladów, w przeciwieństwie do cyjanku czy innych podobnych środków.

- Skąd pan wie?

- Wypróbowaliśmy to na więźniach. Kilkanaście rozpuszczonych w wodzie kryształków bez woni i zapachu. Połknięcie i śmierć w ciągu minuty czy najwyżej dwóch.

- Ale ten Dietrich to kawał chłopa. Na niego też tak podziała?

- Konia by powaliło. Pytanie tylko, jak mu to podać?

- Myślałem już o tym. Wyczuje to w kawie?

- Nie powinien. Obiekty doświadczalne nie orientowały się, że coś im dosypano do napojów.

- To świetnie. Wobec tego, zaproszę Dietricha na kawę. Tylko jeszcze kwestia praktyczna. Ile jej musi wypić?

- Niewiele. Przy tej dawce jaką mu pan wsypie do filiżanki, wystarczą dwa, trzy łyki i dwie minuty.  Wtedy mnie pan zawoła. Będą niedaleko, chociażby u żony führera.

- Dlaczego?

- Bo być może trzeba go będzie dodusić. Przecież nie wypije jednym haustem filiżanki gorącej kawy. Będzie pił po łyku. Po dwóch, najwyżej trzech łykach zaczną mu drętwieć policzki. Zamgli mu się wzrok, mięśnie klatki piersiowej zaczną odmawiać posłuszeństwa. Zacznie brakować mu powietrza. Jeżeli jeszcze wtedy ostatni raz zerwie się do walki o życie, może narobić niezłego bałaganu. W końcu to dobre dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi. Ale taki zryw potrwać może tylko około dziesięciu sekund. Później będzie już umierał na serio.

- I dobrze tak zdrajcy. A jaki będzie oficjalny powód jego śmierci?

- Jaki? A chociażby zadławienie się landrynką. Taką, jaką pan właśnie ssie w ustach.

- Cholera! - Bormann popatrzył dzikim wzrokiem i aż wypluł landrynkę do stojącego obok kosza. - Pan to umie człowieka podnieść na duchu.

- Do usług, reichsleiter! - odpowiedź Vogla zabrzmiała cokolwiek ironicznie.

- A propos… Czemu pan zabrał taką truciznę na pokład? - w głosie Bormanna dały się słyszeć nuty podejrzliwości.

- Nie zabierałem. Ale mam składniki, aby ją zrobić. Odpowiednie proporcje, odczynniki i podgrzanie probówki. Już poniżej temperatury wrzenia wody następuje krystalizacja. W moim małym ambulatorium, zajmie mi to raptem półtorej godziny. To mniej więcej tak, jak u doświadczonego chemika z materiałem wybuchowym. Czasami wystarczy tylko to, co można znaleźć w każdej przyzwoitej kuchni. Soda, cukier, olej i parę innych składników… 

- Wystarczy! Nie musi pan rozwijać tego tematu. A ja, za dwie godziny oczekuję rezultatów. Bo za trzy, chcę to mieć już z głowy.

 

            - Hauptsturmführer Dietrich? - marynarz obsługujący führera wsadził głowę do kabiny i popatrzył pytającym wzrokiem.

- To ja - Dietrich podniósł głowę znad czytanego właśnie kryminału.

- Wzywa pana reichsleiter Bormann. Do swojej kabiny.

- Powiedz, że już idę - zerwał się z koi, założył buty, kurtkę i pas.

 

            - Proszę! Niech pan wchodzi i siada. Słyszałem, że jest pan smakoszem kawy. Napije się pan ze mną? - Bormann podsunął ku Dietrichowi zalaną kilka minut wcześniej filiżankę. - Już się zaparzyła i nieco ostygła. Można pić od razu.

- Dziękuję, reichsleiter. To dla mnie zaszczyt.

- Nie ma za co, drogi towarzyszu Dietrich. Poprosiłem tu pana - no, proszę się częstować - aby omówić kilka spraw związanych z bezpieczeństwem führera.

- Coś mu grozi? Proszę tylko powiedzieć, a ja natychmiast…

- Spokojnie, hauptsturmführer - Bormann ostentacyjnie sączył kawę, mając podświadomą nadzieję, że nie pomylił filiżanek. Nie, to całkowicie niemożliwe. Przecież osobiście wsypał kryształki do filiżanki stojącej już wcześniej po drugiej stronie stolika, wiec taka możliwość została praktycznie wykluczona  - Proszę pić, proszę. Mnie chodzi o co innego. O okres, kiedy już wylądujemy w Argentynie.

- To jeszcze sporo czasu, reichsleiter - Dietrich upił już drugi łyk.

- Ma pan rację, hauptsturmführer. Czasu jest sporo i warto go efektywnie wykorzystać na planowanie. To  nie jest tak, że wszystko jest już zaklepane, a my możemy się tu byczyć przez cały czas rejsu. Musimy się zastanowić - no proszę pić, śmiało; mam nadzieję, że kawa panu smakuje - nad bezpośrednią ochroną führera po wylądowaniu. Jego, oraz jego żony.

- I ich dziecka, które ma się tam narodzić - Dietrich mimo wypicia trzech dużych łyków nie wykazywał żadnych objawów zatrucia.

- A tak… Ma pan całkowitą rację. Bo następca führera będzie tak samo ważny, jak i on.

- A to już wiadomo, że to będzie on, a nie ona?

- Nie. Nie wiadomo i nie ma sposobu, aby to odkryć. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że…

            Bormann już nie kończył. Z obawą, a jednocześnie z ciekawością patrzył, jak Dietrich jakoś tak sztywno trzymaną dłonią nagle usiłuje przetrzeć oczy.

- Coś się stało, hauptsturmführer?

- Jakoś źle widzę - Dietrich przechylił się w tył i złapał za gardło. - Coś się dzieje… Powietrza! - oddychał gwałtownie, aż nagle przechylił się i zwalił z krzesła na podłogę. - Powietrza - wycharczał jeszcze i zaczął wykonywać konwulsyjne ruchy.

- Doktorze Vogel! Jest pan tu gdzieś? - głos Bormanna, mimo, że prawie normalny, natychmiast wywołał medyka z kabiny żony Hitlera.

- Coś się stało, reichsleiter?

- Proszę szybko. Hauptsturmführer ssał landrynkę i nagle się zachłysnął. Dusi się!

- Dusi? - leżący w swojej kabinie Henryk w pierwszej chwili jakby nie wierzył własnym uszom, lecz po sekundzie już zrozumiał. Więc jednak Bormann dał się podpuścić! Wyeliminował Dietricha. Ale jak? Przecież nie wcisnął mu tej landrynki siłą do gardła!

            Stanął w progu i popatrzył w bok. W otwartych drzwiach kabiny Bormanna widać było, jak Dietrich leży na podłodze, a lekarz führera pochyla się nad nim, zasłaniając przy tym swoją sylwetką większość widoku. Tylko dlaczego nogi Dietricha tak konwulsyjnie drgają?

- Nie udało się - usłyszał po chwili. - Zatkała tchawicę. Nic nie można było zrobić.

- Nie żyje?

- Niestety tak - z żałobnym wyrazem twarzy zarówno Bormann, jak i podnoszący się z kolan Vogel, wpatrywali się przez chwilę w leżącą na podłodze postać.

- Coś się stało? - otworzyły się następne drzwi i ukazał się w nich sam Hitler.

- Mein führer! Melduję, że zaszedł przykry wypadek. Hauptsturmführer Dietrich zadławił się landrynką. Próbowałem mu pomóc, zawołałem nawet doktora Vogla, ale nic to już nie dało. Przed chwilą właśnie odszedł do Walhalii.

- Landrynką? Czy to możliwe, doktorze?

- Jak najbardziej. Dowód na to leży przed panem, mein führer!

- Trudno. Zabierzcie go stąd. Nie chcę, aby moja żona oglądała takie widoki. Jeżeli to tylko będzie możliwe, przygotować mu uroczysty pogrzeb. Niech wszyscy widzą, jak honoruje się naszych bohaterów.

            „Niech widzą” - Henryk aż szerzej otworzył oczy. - Przecież to z twojego i Bormanna rozkazu niewątpliwie został zamordowany - pomyślał. - Jak? Trudno powiedzieć, ale to chyba była trucizna. Czyli lekarz też musiał maczać w tym swoje brudne palce! Na razie jednak wpatrywał się w twarze, to Hitlera, to Bormanna i doszedł do wniosku, że tych dwóch zimnych zbrodniarzy jest znakomitymi aktorami. A lekarz führera w niczym im nie ustępuje! 

 

            Nie było przestrzeni na większe uroczystości, a jedynym miejscem, gdzie można było złożyć zwłoki i od biedy zgromadzić kilkunastu ludzi, była usytuowana pod kioskiem centrala okrętu. Zgromadzili się tam oficerowie i pojedynczy przedstawiciele każdego z działów. Z ciekawością przyglądał się Henryk obrzędowi, tak bardzo odmiennemu od tego, czego dotychczas doświadczył. Z przyczyn oczywistych nie mogło być katafalku, pochodni, kwiatów czy zniczy. Obok peryskopu, na pokrytej zielonym suknem podłodze leżał podłużny kształt, przykryty banderą Marynarki Wojennej III Rzeszy. Stanęli w krąg z surowymi minami. Popatrzyli po sobie, czekając na powoli człapiącego od strony dziobu führera. Stanął wreszcie wśród nich, tuż przy boku Bormanna. Hulenburg zdjął czapkę, za jego przykładem poszli oficerowie. Postali chwilę w milczeniu, które wreszcie przerwał Hitler.

- Meine Herren! Moi drodzy towarzysze partyjni! Niezłomni marynarze, tak wiele poświęcający dla wielkich Niemiec, naszej wspólnej ojczyzny! Ojczyzny, którą chwilowo musieliśmy opuścić, ale do której jeszcze wrócicie, jako jej dumni odrodziciele - głos Adolfa, zrazu poważny i niski, powoli przechodził w coraz wyższe tony. - Dzisiaj, zebraliśmy się  wokół ciała naszego wiernego towarzysza, hauptsturmführera Oscara Dietricha. Kim był nasz drogi zmarły? Mówiąc najkrócej, służył wiernie Niemcom i w tej służbie zakończył swój żywot. W sposób szczególnie dla mnie bolesny, bo przypadkowy, nagły i niepotrzebny. Wiele mógłby jeszcze zdziałać dla naszej wspólnej sprawy. Przechodzi teraz z naszego świata do Walhalii, z której - o czym jestem zupełnie i głęboko przekonany - będzie mógł widzieć odrodzenie naszej narodowosocjalistycznej Rzeszy. Bierzmy przykład z jego chwalebnego życia, służby i poświęcenia dla niemieckiej sprawy. Żegnaj, drogi towarzyszu naszej wspólnej i świętej walki. Twoje życie i twoje czyny będą dla nas wzorem do naśladowania, a twoje imię uwiecznimy w przyszłym Panteonie Chwały. A teraz, na twoją cześć, trzykrotne Sieg Heil!

- Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! - rozległo się w centrali i wypełniło cały okręt. Podniesione do nazistowskiego pozdrowienia ręce utworzyły jakby kopułę czy Łuk Tryumfalny nad przykrytym banderą ciałem i tak zawisły na dobrą minutę, zanim wreszcie Hitler nie opuścił swojej. Postali jeszcze chwilę, aż wreszcie führer odwrócił się i wyszedł.

 

Komentarze