Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 1

 

JANUSZ WÓDZ

 

ATOMOWY POKER

Część pierwsza.

Wbrew wszelkim regułom.

 

Trylogia sensacyjno – szpiegowska, oparta na faktach  związanych  z   programem  atomowym  III  Rzeszy.

Niniejsza publikacja mimo wykorzystania wielu prawdziwych wydarzeń jest fikcją literacką, a ewentualna zbieżność imion i nazwisk jest przypadkowa.

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

 

 

 

CZAS UMIERANIA

    

       02/03 maja 1921, noc – okolice m. Colonnowska.


       Czekali. W głębi lasu, siedząc na świeżym, wiosennym mchu, w świetle księżyca co raz spoglądali na zegarki, jakby to miało przyspieszyć ich bieg. Zjawili się jeszcze wieczorem, przyjeżdżając ostatnim pociągiem relacji Lubliniec - Opole. Z niewielkimi teczkami, plecakami, pojedynczo, aby nie wzbudzać podejrzeń, rozeszli się w różne strony świata. Tutaj, we wcześniej wyznaczonym miejscu, spotkali się już po zmroku. I tu dopiero poznali swój cel.

       - Żołnierze ! – chorąży Wiśnik zaczął oficjalnie, chociaż miał przed sobą szóstkę mężczyzn w cywilnych ubraniach. Do akcji wyznaczeni zostaliśmy w ostatniej chwili. To nie znaczy, że jesteśmy gorsi od naszych kolegów. Grupa Destrukcyjna „Wawelberg” kapitana Tadeusza Puszczyńskiego, to nie tylko tych 64 ludzi, którzy - co teraz dopiero mogę wam zdradzić – będą wysadzać siedem mostów na Odrze. To również my, którzy mamy do wykonania zadanie równie ważne. Tak jak tamci, nie na darmo zostaliśmy wybrani przez Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, aby walczyć na rzecz trzeciego już Powstania Śląskiego. Powstania, które rozpocznie się dzisiaj nad ranem !

      Szmer, który przez chwilę dał się słyszeć wśród słuchających ucichł szybko, bo chorąży kontynuował.

     - Nasze zadanie to wysadzić rozjazdy kolejowe po obu stronach stacji, na której wysiedliście. Od chwili, kiedy zarządzę odpalenie ładunków, żaden pociąg nie ma prawa przejechać przez stację Vossowska !

- Ale co się stało panie chorąży ? Przecież to będzie głębokie zaplecze.  A jeszcze wczoraj mieliśmy wykonywać inne zadania !

- Stało się coś, czemu nie byliśmy w stanie zapobiec. Według ostatnich informacji wywiadowczych, Niemcy coś przewąchali. Szykują w Opolu nowy transport wojska. Piętnaście wagonów chłopa. Mogą ruszyć lada moment. Chodzi więc o to, aby nie dać im pola manewru. Tu, na tej stacji, rozchodzą się linie kolejowe na cztery strony świata. Będę używał naszych, polskich nazw. Do Opola, do Lublińca i Częstochowy, do Kluczborka i Wrocławia, oraz do Strzelc Opolskich i serca Śląska. Do Katowic !  Nie możemy dopuścić, aby ten transport przeszedł gdziekolwiek dalej. A jeżeli przejedzie wcześniej, to nie może swobodnie wrócić ani się przemieszczać.

- Ale będą mogli to szybko naprawić. Najdalej w jeden dzień !

- Spokojnie żołnierzu. Naczelnik Korfanty ma głowę nie od parady. Nie tylko my jesteśmy już w gotowości bojowej. Na hasło czeka cała Polska Organizacja Wojskowa Górnego Śląska. I to hasło padnie już wkrótce. Tak więc, mniej więcej dwie godziny od wysadzenia rozjazdów, dostaniemy wsparcie. Nie możemy jednak liczyć, że będzie łatwo. Niemiecka „Oberschlesischer Selbstschutz” i oddziały specjalne „Stosstruppen” liczą kilkuset oficerów i około dwudziestu tysięcy ludzi. Są obecni na całym Śląsku, chociaż tutaj tych sił jest niewiele. A po wysadzeniu mostów na Odrze nie dostaną już żadnych posiłków czy zaopatrzenia.  Tak więc, ogólną sytuację znacie. To teraz szczegóły naszego zadania – wyciągnął szkic z kieszeni. Podejdźcie bliżej i patrzcie – światłem przytłumionej latarki poświecił na kartkę papieru. Rozjazdy są tutaj i tutaj – pokazał palcem. Wcześniej jednak musimy przeciąć kabel telefoniczny. Z jednej i z drugiej strony stacji. Biegnie on do budynku zawiadowcy stacji i tej budki tutaj.

- A co to za budka ?

- Posterunek straży kolejowej. Mają tam na zmianie trzech ludzi. Jeden zawsze jest w budce, przy telefonie, dwóch patroluje teren stacji. Zmieniają się po jednym co godzina. Cokolwiek by się działo, jakieś zamieszanie czy strzał, ten w budce ma obowiązek natychmiast alarmować Opole. Wtedy dostaną wsparcie i ochronę. W ciągu półtorej godziny pancerną drezynę i dwa plutony wojska. A do tego dopuścić nie możemy. Plan jest więc następujący … Rozdzielamy się na dwie grupki. Dwóch idzie ze mną. Ty i ty – pokazał palcem. Drugą grupą dowodzi sierżant Borkowski. Przecina kabel od strony północnej. My od południowej. Czas przecięcia – o pełnej godzinie. Wtedy strażnicy są przy budce, z dala od miejsc naszej akcji. Po przecięciu moja grupa idzie do budki. Obezwładniamy i wiążemy strażnika. Sierżant Borkowski pozostaje na swoim miejscu. Przemieszcza się tylko kilkadziesiąt metrów, tam, gdzie stoją puste wagony towarowe. To daje dobrą osłonę i możliwość zaskoczenia. Strażnicy zawsze najpierw idą na północ. Obezwładniacie ich, zabieracie broń, amunicję i wiążecie ręce. Doprowadzacie do wagonów. Tam wiążecie jeszcze nogi, kneblujecie i zamykacie w jednym z nich. My to samo robimy z naszym, tyle, że zamykamy go w budce. Potem wracamy na rozjazdy. Minujemy je. Macie na to pół godziny. Ja pierwszy odpalam ładunek. O następnej pełnej godzinie. Na mój wybuch, sierżant Borkowski odpowiada tym samym. Po wykonaniu zadania spotykamy się tu – na skraju lasu. Pytania ?

- A co będzie, jeśli będą chcieli strzelać ?

- Wolne żarty. To dziadki, a my nie jesteśmy mordercami. Chodzą z karabinami na ramieniu. Jak zareagują, gdy nagle z tyłu lub z boku zostaną zaskoczeniu przez ludzi z pistoletami w ręku ? Będą ściągać karabiny z ramienia i przeładowywać ? Zanim by to zrobili, już ich dopadniecie ! Bo wszystko ma być po cichu. To jeden z warunków powodzenia naszego zadania. Acha, jeszcze jedno. Zabrać im też bagnety i sprawdzić, czy nie mają jakichś ostrych przedmiotów. Nie chcemy przecież, aby niczym u Sienkiewicza, zrobili nam taki kawał, jak pan Zagłoba Bohunowi w chlewiku. Prawda ?

     Śmiech, który mimowolnie się pojawił, wystarczył za całą odpowiedź.

     - Coś jeszcze ?

- A jeżeli o pełnej godzinie nie doczekamy się wybuchu  ? – sierżant Borkowski drążył temat.

- To czekacie piętnaście minut i sami wysadzacie. Nawet jeden rozjazd powstrzyma część ruchu. A brak wybuchu nie musi zaraz oznaczać czegoś tragicznego. Zawsze przecież może zawieść lont, spłonka czy zapalnik, więc w razie czego mamy zapasowe. Z tym, że sprawdzenie i ponowne założenie ładunków musi potrwać.

- A gdyby wybuchła jakaś strzelanina ? Co wtedy mamy robić ? Iść na pomoc ?

- Wykonać swoje zadanie. To jest najważniejsze. Bo w razie czego nic nie zrobicie. Karabinów na plecach przywieźć nie można było. Ze swoimi pistoletami, a nawet z dwoma zdobycznymi karabinami, niewiele znaczycie. Więc gdyby się nawet tak stało, macie udać się na miejsce zbiórki. Bez względu na sytuację. Gdyby nas tam nie było, czekacie kwadrans. A później w nogi. O tu – pokazał znów na mapie. W razie czego my postępujemy tak samo. Jasne ?

- Tak jest panie chorąży !

 

       Ruszyli dwie godziny później. W ciemnych ubraniach, w słabej poświacie księżyca wyglądali jak duchy. I jak duchy wtopili się w noc.

 

     - Ciszej tam ! - sierżant nie tolerował nawet głośniejszego oddechu. Ma być tak, jak powiedział chorąży. A ty – spojrzał na zegarek i trącił najbliżej leżącego – nie gap się. Czas już. Tnij !

       Żołnierzowi nie trzeba było mówić dwa razy. Kabel odkopali już kilka minut temu, lecz nawykli do wykonywania rozkazów wstrzymali się z jego destrukcją.  Teraz jednak, gdy padło hasło, wystarczyło pięć sekund. Ostrze noża błysnęło w mroku i po chwili łączność w kierunku na Wrocław i Opole została przerwana.

- Dobrze. Zamaskować miejsce ! Zaznaczyć z boku, abyśmy, gdyby była jeszcze taka potrzeba, mogli szybko je znaleźć. A teraz tam, za wagony.

     Trzy minuty później zajęli odpowiednie miejsca. Dwóch w krzakach przy torze, dwóch w torowisku, za niewielkim stosem podkładów.

     - Gotowi ?

- Tak jest, panie sierżancie !

- Odbezpieczyć broń. Ale bez przeładowywania. Nie chcę, aby nawet przez przypadek, padł tu choć jeden strzał ! I czekać, aż sam zacznę. 

       Czekali więc. Dwadzieścia minut później powoli zaczęli rozpoznawać wyłaniające się z mroku nocy dwie sylwetki. Z karabinami na ramionach, w głębokich stalowych hełmach z odpowietrznikami. Sprężyli się. Jeszcze parę minut. Trzy, dwie, jedna. Dziesięć metrów. Pięć…

     - Ręce do góry ! Ale już ! Co, nie rozumiecie ?

       Zrozumieli. Na widok wyskakujących z krzaków postaci jeden z nich usiłował jeszcze zerwać broń z ramienia, ale zobaczywszy skierowaną w siebie lufę, zrezygnował. Zresztą dwie następne postacie pojawiły się z tyłu, całkowicie niwecząc szanse na jakikolwiek opór.

     - Panowie ! Nie strzelajcie ! Mamy żony i dzieci ! Nic złego nie robimy …

- Cisza ! Stulić pyski, to nic wam nie będzie ! A teraz uwaga !  Zdejmujecie broń z ramienia i jedną ręką kładziecie na ziemi. Powoli. Dobrze. A teraz ręce do tyłu. Zwiążemy je, aby nie przychodziły wam do głowy głupie myśli. Jeżeli będziecie grzeczni, za parę godzin, cali i zdrowi wrócicie do domów.

       Odpięli im jeszcze pasy, zabierając bagnety i ładownice z amunicją. Sprawdzili kieszenie. Poprowadzili do wagonów, gdzie związali im jeszcze nogi i zakneblowali usta. Na koniec z zewnątrz zamknęli wagony.

     - Gotowe, panie sierżancie.

- Dobrze. To teraz na rozjazd. Mamy pół godziny, aby wszystko przygotować.

        Minowanie szło sprawnie. Nie takie rzeczy już w życiu robili. Wyszkoleni jeszcze w rosyjskich, austro-węgierskich i pruskich armiach, weterani wszystkich możliwych frontów i formacji, potrzebowali jedynie dwudziestu minut, aby przygotować ładunek i umieścić gdzie trzeba. Nie bawili się też w jakieś nowomodne baterie czy elektryczne zapalarki. Wybrali zwykły lont, stary, dobry, jeszcze z 1831 roku wynalazek Williama Bickforda, palący się ze zrozumiałą dla wszystkich prędkością jednego centymetra na sekundę.

     - Brawo. Dziesięć minut przed czasem – sierżant znów spojrzał na zegarek. To teraz kryć się w rowie.  Nie chcę, aby komuś łeb urwało. Nawet przez zwykłą ciekawość. I czekamy. Lont zapalę ja !

       Nigdy jeszcze czas nie wlókł się im tak, jak wtedy. Minuty rozciągały się prawie w kwadranse, a spojrzenia na zegarki tylko je opóźniały. Nawet sierżant, po kilkakrotnym spojrzeniu, podniósł przegub do ucha, jakby nie dowierzając własnym oczom. Chodzi ! Tylko dlaczego jeszcze nic się nie dzieje ? Już dwie minuty po czasie, zaraz będzie trzecia… Nie dokończył tej myśli. Z przeciwnego końca torowiska stacji, blisko siedemset metrów od nich, w mroku nocy, błysnęło feerią żółci i czerwieni. Dwie sekundy później doleciał do ich uszu grom potężnego wybuchu.

 

       03 maj 1921 – nad ranem, m. Colonnowska.     

                                                                            

       Huk, jaki nieopodal rozdarł nocną ciszę, zerwał ich na równe nogi. Zatrzęsły się ściany i dach. Rzucili się do okna, w którym straszyła pęknięta przed chwilą szyba. Nad pobliską stacją niczego już nie zobaczyli. Za to w sąsiednich domach zapalały się światła, widać było sylwetki ciekawie wyglądające na zewnątrz.

     - Dziadku, czy to będzie następne powstanie ? Będę wreszcie mógł walczyć ?

- Głupiś ! Dzieciaków do wojska nie biorą. Ani do żadnego powstania. Jeżeli…

      Nie dokończył. Drugi, równie mocny, ale bardziej odległy wybuch znów zatrząsł szybami, zrzucając na podłogę pęknięte wcześniej szkło.

     - Odsunąć się ! Jeszcze którego mi pokaleczy ! – zrzędził na wnuków. Nie pomagało. Dwie jasnowłose głowy, jedna przez drugą, z młodzieńczą ciekawością świata tłoczyły się w pozbawionym już szyby, czarnym prostokącie okna.

     - Skaranie boskie z wami – zrzędził dalej – lecz i sam z ciekawością wyglądał przez okno obok. Czyżby znowu …

- Dziadku, wyjdziemy zobaczyć ? – młodszy nie ustępował.

- Piotrek ! Jak w końcu wezmę pasa, to … Marsz mi do łóżek !

- Dziadku …

- No dobrze. Ale nie teraz. Zobaczymy, jak już się rozwidni i uspokoi. Rano.

- To nie będziemy walczyć ?

- Ja ci dam walkę ! Już twój ojciec powalczył. Za siebie i za was. A teraz tylko to mi po nim zostało – gestem głowy wskazał w kierunku ściany, gdzie wisiał portret syna. Jeszcze tuż przed swoją śmiercią, trzy lata temu, matka przystroiła go czarnym kirem i przypięła przysłany z frontu Żelazny Krzyż II klasy wraz z powiadomieniem, że poległ za cesarza i ojczyznę.

- Ale tata walczył za Niemcy ! A my chcemy walczyć za Polskę !

- Już wam raz tłumaczyłem. Nie za Niemcy ! Walczył, bo musiał. Do wojska wzięli go z poboru. Jak i innych. A Polski jeszcze wtedy nie było. No, do łóżek ! Ale już !

       Ze wzruszeniem i czułością patrzył na układających się w pościeli wnuków. Tylko oni mu już pozostali. Synowa zmarła jeszcze w 1906 - tym, zaraz po urodzeniu młodszego. Syn zginął w 1917 - tym.  Żonę, schorowaną i przybitą stratą syna, odprowadził na cmentarz rok później. Tak … Gustaw Reszka westchnął ciężko. Zostać tylko z wnukami i troszczyć się o ich zdrowie, wychowanie i wykształcenie … Nie było lekko. Co prawda materialnie powodziło się im dobrze. Nawet bardzo dobrze. Kuźnia, którą prowadził po dziadku i ojcu, uzupełniona przed Wielką Wojną o warsztat mechaniczny, dawała spore i pewne dochody. Jeszcze w 1910 - tym syn założył w Opolu niewielką fabryczkę wyrobów precyzyjnych. Wykonując zamówienia wojenne, nawet ją rozwinął. Do czasu, aż powołali go do wojska. Jakby nie było młodszych ! Całe szczęście, że ocalał wspólnik. Inżynier Oscar Fischer. Wrócił z wojny zdrowy, cały i zajął się jej dalszym prowadzeniem oraz funkcjonowaniem. To też dawało spore zyski i nadzieję na przyszłość. Tylko jaką ? Polską ? Niemiecką ? Tyle już tu się działo, na tym styku narodów i kultur …

       On sam czuł się Polakiem. Jak jego ojciec, dziad i pradziad. Tylko w papierach cała rodzina była narodowości niemieckiej i nosiła nazwisko Reschke. Tak samo było z wnukami. Chrzcił ich polski ksiądz i po polsku, nadając imiona Henryk i Piotr. Po prapradziadach. A to, że w papierach zapisano Heinrich i Peter ? Jakie to miało znaczenie ? Chociaż właściwie miało. Z takim nazwiskiem, tu i teraz, spokojnie mógł prowadzić swoje interesy i wychowywać wnuków. Oni też spokojnie i bez przeszkód mogli uczęszczać do szkoły, nie będąc prześladowanymi ani dyskryminowanymi. A jeszcze ojciec, bohater wojenny, poległy na zachodnim froncie i odznaczony Żelaznym Krzyżem … To zapewniało  bezpieczeństwo i akceptację nawet wśród najbardziej zajadłych polakożerców. Nikt nie wiedział i nie musiał wiedzieć, że babcia i matka modliły się po polsku. Że w domu rozmawiało się po polsku. Że obaj wnukowie z wypiekami na twarzy po raz kolejny czytali po polsku, zakupioną kiedyś „Trylogię” Henryka Sienkiewicza. A później „Krzyżaków” oraz „W pustyni i w puszczy”. To była literatura na której wyrastali  oraz wychowywali się. I tylko ciężko było wytłumaczyć, że mają trzymać język za zębami. Ze starszym jakoś nie było kłopotu. Spokojny, opanowany, myślący, z ogromnym zamiłowaniem do nauk ścisłych, Henryk nie stanowił dla dziadka obiektu szczególnej troski. Miał już te swoje siedemnaście lat i rozumiał, w jakich warunkach przyszło mu żyć. Za to młodszy … Jedno wielkie utrapienie. Iskra, gorączka, której wszędzie było pełno. Jakby z innego ojca i innej matki. Coraz bardziej zbuntowany, że zarówno na zewnątrz, jak i w szkole przyszło mu mówić po niemiecku. I jeszcze ta chęć walki.

       Stary Gustaw jeszcze raz popatrzył na zasypiających wnuków. Obyście nigdy nie musieli walczyć – pomyślał i przeżegnał ich gestem spracowanej dłoni.

 

Komentarze