Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 3

 

      - Uwaga – Maj podniósł głos o dwa tony. Plan jest następujący: oba karabiny maszynowe strzelają po piechocie. Przedni po przedzie kolumny, tylni po tyle. Amunicyjni niech uważają na taśmy. Żeby nie zapiaszczyć. Wy trzej – wskazał palcem – najpierw strzelacie do oficera. Musi zginąć w pierwszej kolejności.  Bez niego, wszystko im się rozsypie. Później walicie po okienkach i szczelinach strzelniczych. Gdyby przy tym upale mieli otwarte boczne drzwi, strzelacie także tam, a rykoszety zrobią co swoje. Oszczędzać mi tylko konia. Przyda się nam. Nawet jeżeli spłoszony  ucieknie, może uda się go złapać. Jeśli go zabijecie, sami będziecie dalej wszystko ciągnęli. Wasza trójka strzela w silnik – odwrócił się do pozostałych. Żeby go unieruchomić. A wy czterej plus ja, od początku strzelamy we wszystkie otwory. Okienka i szczeliny. Pytania ?

- A da się przestrzelić ich pancerz ?

- Jest taka szansa. Nie mamy co prawda nabojów przeciwpancernych, tych „K – Patrone” ze stalowym rdzeniem, ale z naszych  pięćdziesięciu metrów co piąty czy co siódmy pocisk, może pancerz przebić. Herr Paul Mauzer stworzył naprawdę groźną broń.

- Jadą ! Panie sierżancie, jadą - głos skrajnego, prowadzącego obserwację strzelca brzmiał podnieceniem.

- Spokojnie. Najpierw się im przyjrzyjmy. Podniósł do oczu lornetkę i wyregulował jej ostrość. Tak jak przewidywałem. Na razie prowadzą pościg. Bez ubezpieczenia, bo się nas tu nie spodziewają. Ale jest jedna zmiana. Koń prowadzony jest na końcu kolumny.

- Więc nie ma oficera ?

- Musi być. I na pewno nie idzie piechotą. Jest więc w pancerce.

- To co my robimy ?

- To, co mówiłem. Jeżeli oficera nie będzie, strzelać od razu do samochodu. Jasne?

- Tak jest !

- No to na stanowiska ! I pamiętajcie ! Żadnego wyrywania się. Ja strzelam pierwszy !

 

       Świeże powietrze zdążyło już schłodzić wnętrze Ehrhardta i von Drebnitz odetchnął wreszcie z ulgą. Znów wyjrzał przez okienko. Jakie tu wszystko inne. Nie takie, jak na płaskiej, poznańskiej równinie, gdzie pozostał rodowy majątek. Niech to szlag trafi ! - zalała go fala goryczy i nienawiści. Ich majątek ! Od ponad wieku przychodziły w nim na świat kolejne pokolenia von Drebnitzów, a teraz rządzi tam jakiś Polaczek ! Wszystko przez to parszywe powstanie, które oni nazwali wielkopolskim. I jeszcze ojciec, który zginął, walcząc przeciw tym polskim bandytom na czele miejscowego oddziału samoobrony. Heimatschutz ! Wierzyli w nich do ostatniej chwili. A później matka musiała uciekać, aż do Berlina. Żyje teraz u krewnych, z ich łaski, z wyprzedaży biżuterii i rodowych sreber. A majątek podobno zarekwirowało państwo polskie. Jako porzucone mienie obywatela niemieckiego. I co ? Ma tam wrócić jako Niemiec ? Przecież nie przyjmie polskiego obywatelstwa !!!

          Zapamiętał się w tych rozmyślaniach. Zamyślił. Aż kolejna, większa niż inne dziura w drodze, rzuciła go na stalową ścianę. Cholera jasna ! Ile jeszcze można wytrzymać w tej klaustrofobicznej przestrzeni ? W ogłuszającym łoskocie silnika i spalinach, powoli, ale nieubłaganie przedostających się do wnętrza z nieszczelnego układu wydechowego. Wyjrzał raz jeszcze. Przejeżdżali właśnie obok niewielkiego wzgórza. Może jednak wysiąść i rozprostować kości ?

 

       Czoło kolumny było coraz bliżej i żołnierze skrajnego ckm-u, leżąc, mało nie przebierali nogami. No, ile jeszcze ? Pomni jednak rozkazów, czekali na sygnał. Przecież sierżant, jakby co, nogi z dupy im powyrywa ! Widzieli go już w akcji. Wiedzieli, że wszystko przekalkulował. I nie może być tak, że jakiś gamoń wszystko mu zepsuje. Czekali więc, według rozkazu nie śmiąc oprzeć palca na języku spustowym. Jeszcze nie teraz !

       Maj też czekał. Równie niecierpliwie, chociaż na zewnątrz zachowywał kamienny spokój. Tego by tylko jeszcze brakowało, aby weteran zachodniego frontu, walczący prawie nieprzerwanie od 1916 miał się dać ponieść emocjom. Nie wolno się spieszyć ! Ściskał w dłoniach karabin Mauzera, ale wciąż nie przykładał go do ramienia. Wbrew oglądającym się już na niego kilku żołnierzom. Jeszcze nie teraz ! Przyglądał się, jak stalowe pudło przybliżało się coraz bardziej. Niedobrze ! Kolumna szła nie od ich strony. Przód i tył było widać, środek natomiast zasłaniała pancerna sylwetka. Trudno. Tak się gra, jak przeciwnik pozwala. A, że idą z drugiej strony ? Przypadek, na który nie mieli wpływu. Podpuścił jeszcze samochód, aż w końcu był już prostopadle do niego. Wybrał na cel majaczącą wewnątrz przez otwarte drzwi sylwetkę i wreszcie nacisnął spust.

       Huragan ognia, jaki zerwał się z gęstwiny, w przeciągu sekundy zmienił maszerującą równo kolumnę w ogarnięte dziką paniką kłębowisko. Bijące z przodu i tyłu karabiny maszynowe przemieliły pierwsze i ostatnie szeregi na miazgę, tryskającą we wszystkie strony strumieniami krwi. Zanim nastała następna sekunda, na ziemi leżało ich już z piętnastu. Z tej odległości chybić nie można było. Na blachach Ehrhardta nie było inaczej. Powoli wykwitały coraz to nowe otwory, zwiastując śmierć będącym wewnątrz. Jeszcze skręcił w stronę napastników, jeszcze wieżyczka z ckm-em zaczęła się obracać, ale obroty silnika już spadały. Przejechał najwyżej z pięć metrów i wreszcie stanął. Huragan prowadzonego z najbliższej odległości ognia kosił jednak dalej. Padali jeden po drugim, nie będąc w stanie odpowiedzieć choćby jednym strzałem. Z wciąż otwartych drzwi pancerki powoli zaczęła wypływać czerwona, gęsta ciecz.

     - Przerwij ogień – głos Maja przebił się wreszcie przez strzelaninę. Powoli cichło. Sądząc po ilości dziur, tam w środku nikt nie powinien zostać żywy. Mieli tak lichy pancerz, czy też pociski, wystrzelone z pięćdziesięciu metrów miały aż taką moc ? A może jedno i drugie ?

 

       Von Drebnitz nie zdążył się już ruszyć. Nagły huk wystrzałów zlał się jeden wielki grom, a uderzające o stalowe burty pociski niespodziewanie zakwitać zaczęły jasnymi smugami dziennego światła. Siedzący obok boczny strzelec, krwawiąc z przestrzelonego ramienia, osunął się na podłogę. Nie było na co czekać. Upadł za leżące ciało, obserwując, jak w prawej burcie powstają kolejne dziury. Co za gówno ! Kto te pancerze robił ! Nie było jednak czasu na takie rozważania. Poczuł, że z góry kapie mu coś na głowę. Przeciągnął ręką po włosach i już wiedział. To krew strzelca z wieżyczki, który sekundę później zwalił się w dół przygniatając go do podłogi. Cholera jasna ! Mało mnie nie połamał – pomyślał i odepchnął martwe ciało na bok. Trzeba stąd spieprzać ! Jeszcze chwila i same rykoszety mnie załatwią. Instynktownie już wyczuł, że samochód skręca nieco w bok i staje. Jest szansa ! Kilkoma ruchami przeczołgał się po podłodze i wypełzł przez lewe, cały czas otwarte drzwi.  Nie był sam. Znalazł się nagle wśród żywych i martwych, pospołu leżących w kurzu drogi. Z tym, że tych pierwszych było rozpaczliwie mało. Pięciu ? Sześciu ? Nie był w stanie policzyć. Skuleni za pancerną budą, jeszcze chronieni przed pociskami, znaleźli się w pułapce. I tylko koń, ze zwisającymi u łba lejcami, galopował przez pole, nie wywołując żadnego zainteresowania napastników. Przez chwilę chciałby się nawet z nim zamienić, ale szybko porzucił te myśli. Niemożliwe. A co jest teraz możliwe ? Rozejrzał się już przytomniej. Kule jeszcze ciągle gwizdały, chociaż już w mniejszej ilości. I tylko ten żołnierz … Co on robi ? Wyciąga z kieszeni białą chustkę, przywiązuje do lufy karabinu i zaczyna wymachiwać ! Parszywy tchórz i zdrajca. Przecież armia nie wydaje białych chustek ! Musiał już wcześniej o tym myśleć. Ogarnięty nagłą wściekłością wyszarpnął z kabury Parabellum. Pokaże temu zdrajcy, jak kończą się myśli o poddaniu ! Wycelował w głowę machającego, ale nie zdążył już nacisnąć spustu. Nagły ucisk pod łopatką, zmusił go obejrzenia się. To żołnierz, skulony za tylnym kołem, przystawił mu karabin do pleców.

- Jak śmiesz świnio jedna …

- Nie można herr leutnant. Trzeba się poddać. Nie mamy szans, więc proszę nie robić głupich rzeczy. Bo strzelę …

       Kurwa mać ! Żeby taka świnia ośmieliła się grozić oficerowi ? Nie miał jednak wyjścia. Schował pistolet i znów ostrożnie wyjrzał. Strzały ucichły. A po chwili jakiś donośny, przywykły do rozkazywania głos, tonem nie pozostawiającym pola do jakichkolwiek negocjacji rzucił krótko.

     - Wyłazić pojedynczo ! Bez broni i z rękami do góry !

        Nie było wyjścia. Prostując się powoli, rzucając broń i podnosząc ręce, z obawami wyłaniali się zza pancerki, której bryła dotychczas ich chroniła.

- Podejść bliżej ! Zatrzymać się !

       To była szansa ! Skupieni na sześciu poddających się żołnierzach, napastnicy nie zauważyli jeszcze jednej, schowanej za kołem sylwetki. Von Drebnitz ostatni raz rzucił okiem na widoczne spod podwozia nogi jednych i drugich. Za chwilę tu przyjdą. Więc teraz albo nigdy ! Nie czekał już na nic. Wykorzystując zasłaniającą napastnikom widok pancerkę, rzucił się w kierunku opadającego w dół pola. Nie widzą   go ! Ta myśl go uskrzydliła. Wysoki i szczupły, pędził jak za najlepszych czasów w szkole oficerskiej, gdzie w takich konkurencjach był jednym z najlepszych.

       Zauważyli go dobre sto metrów dalej. Widać odeszli od ckm-ów, bo padały za nim tylko pojedyncze strzały karabinowe. Instynktownie odwrócił się jeszcze, by ocenić, na ile zdołał odbiec i zaraz tego pożałował. Nagłe gorąco, jakie poczuł na prawym policzku i okropny ból ucha, poderwały go do jeszcze bardziej desperackiego biegu. Jak smagnięcie biczem !  Szybciej ! Krzaki już blisko ! Wpadł w nie na oślep, z rozpędu i prawie tego nie zauważając sforsował płytki strumyk, aż wreszcie padł na ziemię. Odwrócił się zaraz i wyjrzał zza krzaka. Nie gonili ! Uratowany !

 

     - No ! Szybciej ! Nie będziemy tu kwitnąć w nieskończoność - sierżant Maj nie pozwalał na jakiekolwiek opóźnienia. Tych czterech - wskazał jeńcom na rannych podniesionych wcześniej z drogi - będziecie musieli nieść sami. W końcu, albo jesteście ich kompanami, albo nie. Macie dziesięć minut na zrobienie jakichś prowizorycznych noszy. No, ruszać się !

       Przeszedł po pobojowisku i jeszcze raz zajrzał do samochodu. Czapka leutnanta. To tego, który im zbiegł. Niby jako jedyny, ale szkoda. Można by się było od niego sporo dowiedzieć. Popatrzył, jak żołnierze wymontowują karabiny maszynowe, zbierają z drogi porzuconą broń i amunicję. Nie można tego zostawić. Wszystko się przyda. Przecież niczego nie mają za wiele. A w zdobyczną broń będzie można uzbroić po zęby cały pluton !

- Panie sierżancie - głos jednego z jego ludzi przerwał te rozmyślania. Już się nie mieści. Wózek pełen.

       Popatrzył. Rzeczywiście. Nie było już gdzie ładować, a kładzione na wierzch karabiny zsuwały się na ziemię.

- Trudno. Będziecie musieli nieść po trzy sztuki. Ja też będę niósł.

- A co z ciałami ?

- Ułożyć równo na poboczu. Zabrać plecaki, bagnety i pasy z ładownicami. Dokumenty tożsamości pozostawić w kieszeniach. Jak już ich będą chowali, to niech nie leżą bezimiennie. Konia żeście nie złapali ?

- Nie, panie sierżancie. Odbiegł gdzieś daleko.

- Szkoda. To teraz jeszcze ostatnia rzecz … Wozu, nawet w takim stanie, nie możemy im zostawić. Znajdź w nim jakąś szmatę. Kierowcy zawsze je wożą.

       Nie minęła minuta, gdy trzymał w ręce kawał przesiąkniętego smarami materiału. Oddarł kawałek, umieścił na patyku i otworzył zamkniecie zbiornika paliwa. Niewiele go jeszcze zużyli, skonstatował. Zanurzył w zbiorniku i wyjął na zewnątrz. Pokropił resztę szmaty, skręcił ją w luźny powróz i końcówkę umieścił w otworze.

      - Ruszamy ! Popatrzył jeszcze przez chwilę na odchodzącą, uginającą się pod ciężarem broni i rannych kolumnę. Poczekał, aż odeszli z pięćdziesiąt metrów i wyjął zapałki. Po chwili mały ogieniek na końcu szmaty powoli zaczął się wspinać w kierunku otworu. No, trzeba zmykać. Prawie biegiem zdążył dołączyć do oddziału, gdy głuchy huk zmusił ich do odwrócenia głów. Eksplozja zbiornika zmieniła Ehrhardta w płonący i kopcący czarnym dymem wrak.

 

       Nie uciekał już dalej. Ukryty w gęstwinie obserwował, jak zbierają broń, układają zwłoki, ustawiają jeńców i ruszają. Sześciu. Tylko sześciu, z kolumny jeszcze pół godziny wcześniej liczącej trzydziestu ludzi ! No, jeszcze paru rannych. A załoga samochodu pancernego ? To przecież jeszcze ośmiu ! Do tego stracony koń i masa uzbrojenia oraz wyposażenia. Nie pogłaszczą go za to po głowie ! Mieć taką siłę i dać się podejść jak dziecko ? Gdyby chociaż szedł ubezpieczonym marszem… Byłoby zupełnie inaczej. A tak … Widmo sądu polowego zajrzało w oczy von Drebnitza. Coś trzeba wymyślić ! Już zbierał się do odejścia, gdy nagły huk i błysk ognia kazał mu jeszcze raz spojrzeć na miejsce niedawnej walki. To eksplodował zbiornik paliwa, płomieniami i czarnym dymem zasnuwając horyzont.

       Jeszcze przez ponad półtorej godziny usiłował iść w kierunku południa, lecz gęsty las i zapadające ciemności w końcu go zatrzymały. Znalazł niewielką polankę i ułożył się na mchu. Trzeba odpocząć. Pospać i dojść do siebie. A rano ruszyć dalej.

 

       11 maj 1921, przedpołudnie, okolice Strzelc Opolskich.  

       Nie pospał jednak tej nocy. Czy to majowa noc była jeszcze zbyt zimna, czy też miał jakieś początki gorączki ? Wstrząsany dreszczami przetrwał jednak do rana i pierwsze, co wymacał w kieszeni to grzebyk i niewielkie lusterko. Właśnie ! Wreszcie będzie można zobaczyć, co właściwie mu się stało. Podniósł je do oczu i aż się wzdrygnął. Głęboka na pół centymetra, krwawa pręga na policzku dobitnie świadczyła, że śmierć ominęła go dosłownie o włos. A jeszcze to ucho ! Pocisk przeorał policzek i urwał blisko pół małżowiny usznej. Mimo woli uśmiechnął się . Niby niewielkie obrażenia, a jak zmieniały twarz. Poprzednio niczym się nie wyróżniająca, teraz nabrała wyrazu groźnego i zaciętego. Wyrazu prawdziwego niemieckiego oficera - pomyślał. Tylko na jak długo ? Bo przecież nie można mieć złudzeń. Stanie przed sądem polowym. Mogą go dyscyplinarnie wydalić, zdegradować, a nawet rozstrzelać ! Rozważał przez chwilę to ostatnie i uspokoił się. Nie. To było by możliwe, ale tylko w czasie prawdziwej, oficjalnej wojny. Nie takiej jak tutaj, niewypowiedzianej, polegającej na walkach ze zbuntowanymi zdrajcami. Trzeba tylko jeszcze ruszyć głową i wymyślić wersję, która go nie pogrąży. Przesiedział pod drzewem jeszcze kilkanaście minut, po kolei układając sobie wszystko w głowie. Jest ! Na razie nikt tego nie podważy. Martwi głosu nie mają, a jeńcy jak wrócą, to najwcześniej za pół roku. Albo i za rok. Do tego czasu wszystko rozejdzie się po kościach i nikt już do tego nie będzie wracał. Wstał i wyciągnął pistolet. Rozejrzał się. Nikogo. Strzelił trzy razy w ziemię i wyjął magazynek. Zostawił nabój w komorze nabojowej, resztę na wszelki wypadek włożył w kieszeń. Gotowe. Jeszcze tylko zabezpieczyć broń. Już ma połowę wersji, która go nie skompromituje. To teraz w drogę.

       Pół godziny później usłyszał głośny śpiew i maszerującą kolumnę wojsk niemieckich powitał jak zbawienie. Najpierw jednak wyjął z kabury zapasowy magazynek, z kieszeni naboje i cisnął to wszystko w krzaki.

 

Komentarze