Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 6

 

       14 czerwiec 1921 – popołudnie, Opole.

 

       Co za nuda ! Nie tego się spodziewał. Pozostawać w dyspozycji … Przecież to boczny tor, bez nadziei na jakąkolwiek poprawę sytuacji. Na razie dostał polecenie nadzorowania i uporządkowania bieżącej korespondencji, zarchiwizowania zaległych materiałów oraz wykonania zestawień żywnościowych. Przecież to nie jest robota dla oficera ! Może

ją wykonywać zwykły feldwebel. Leser i obibok,  dekujący się na tyłach ! Wykorzystując kancelistę zakończył robotę nawet wcześniej, niż się tego spodziewał. I co dalej ? Siedzieć w tej zapyziałej kancelarii i czekać nie wiadomo na co ? Oficer kancelaryjny … To brzmi jak obelga ! Podszedł do okna i spojrzał na podwórze. Jakiś oddział ładował się właśnie na ciężarówki. Pewno jadą daleko. Bo gdyby blisko, czy do stacji, poszli by piechotą. Trzeba coś zrobić. W końcu, jakby nie kombinować, przecież został uniewinniony ! Nie ma co. Trzeba pisać raport. O przydział do jakiejkolwiek jednostki liniowej. Z prośbą o natychmiastowe przeniesienie. Bo przecież trzeba mu pomsty. Za porażkę i upokorzenie.

       Znów zalała go fala goryczy. Przez ostatni miesiąc tak znajomej. Trzeba to z siebie zmyć. Najlepiej krwią wroga. I von Drebnitz w duchu postanowił, że dopóki trwają działania zbrojne, nie daruje żadnemu polskiemu powstańcowi.

 

      15 czerwiec 1921 – rano, Opole, sztab niemieckiego zgrupowania „Południe”.

 

      - A więc koniecznie chce pan walczyć leutnancie ? – głos obersta nie brzmiał zbyt przyjaźnie. Ale ja nie wiem, czy można panu powierzyć jakiekolwiek zadanie. Czy jakichkolwiek ludzi. Bo jeszcze znów coś spieprzycie …

- Herr oberst ! Ręczę słowem oficera, że tamto się już nie powtórzy. Nie jest przecież możliwe, aby dwa razy wyjść na przeważające siły wroga i to pomimo regulaminowych ubezpieczeń. Tym razem, podwoję patrole. Sam będę w pierwszej linii. Nawet mysz się nie prześlizgnie …

- No, nie wiem. Bo zadanie jest nietypowe. I znów w okolicy Colonnowskiej. A pan miał pecha właśnie tam.

- W tamtej okolicy ? Przecież tam już nie ma żadnych wrogich formacji. A ja proszę o zadanie bojowe !

- Właśnie tam jest najnowsze zadanie bojowe. Z ramienia naszego kontrwywiadu.

- Ale ja przecież …

- Spokojnie leutnancie. Chyba nie muszę przypominać, że macie wykonywać moje rozkazy. A ja właśnie chcę wam dać ostatnią szansę. Doceńcie to.

- Jawohl, herr oberst ! Dziękuję !

- Zgłosi się pan teraz do oberleutnanta Krausa. On przedstawi zadanie i wyda odpowiednie rozkazy. Do ich wykonania dostanie pan dwunastu kawalerzystów.    I postarajcie się leutnancie. Od tego będzie zależała pańska dalsza kariera …

 

      - Leutnant von Drebnitz melduje się na rozkaz. Mam od pana oberleutnanta otrzymać zadanie do wykonania.

- A tak. Oberst już mi przekazał. Orientuje się pan o co chodzi ?

- Nie miałem okazji …

- Proszę więc słuchać. I zapraszam do mapy – Kraus gestem wskazał  leżącą na stole płachtę. - Tu jest pański cel – pokazał palcem punkt. I jak mi powiedział oberst, od niego zależy pańska przyszłość.

- Jakiś młyn ? Wiatrak ? – spytał spojrzawszy na symbol. - To jakiś żart ?

- Nie. To śmiertelnie poważne zadanie. Według naszych ustaleń przebywa tam ktoś pracujący dla Polaków. Szpieg. Może nawet dwóch. Przekazuje dane o wojskowych transportach kolejowych i diabli wiedzą o czym jeszcze. Informacje wysyła za pomocą gołębi pocztowych.

- Mam go zlikwidować ?

- Oszalał pan ? To byłaby porażka, o której oberst nawet nie chce słyszeć. Ma pan go ująć żywcem. Rozumie pan ? Żywcem !!! Bo od martwego, jakby co, niczego się już nie dowiemy.

- Więc chodzi o jednego …

- Powiedziałem już. Tego nie wiemy. Oceniamy, że może być dwóch. Jeden czuwa, drugi odpoczywa. Ale nie mamy sposobu, aby to sprawdzić. Nie ma też czasu ani możliwości, aby założyć stałą obserwację. Tak więc pańskie zadanie polega na tym, aby wraz z ludźmi niepostrzeżenie podejść pod młyn, zaskoczyć wroga i wziąć go żywcem. Każde inne rozstrzygnięcie będzie pańską porażką. Jasne ?

- Jawohl !

- Dostanie pan ludzi pod dowództwem doświadczonego feldwebla. Proszę się nie wstydzić i słuchać jego rad. Zadanie najlepiej będzie wykonać o zmierzchu. Wewnątrz będzie jeszcze na tyle jasno, abyście się wzajemnie nie pozabijali. Wymarsz o dwunastej. Powodzenia !

 

       15 czerwiec 1921 – wieczór, okolice m. Colonnowska.

 

       Bolał go już tyłek, ale co tam ! To normalne, gdy od miesiąca nie siedziało się na koniu. Obejrzał się. Feldwebel trzymał się tuż za nim. Jakby czekał na jakiś rozkaz. Albo też chciał udzielić rady. Niech to szlag … Rada mu potrzebna ! Sam wie, co ma robić.  Oberst z Krausem i tak go upokorzyli, przydzielając nie zwykłych żołnierzy, a najbardziej doświadczonych weteranów. I w dodatku jeszcze tego fedwebla. Jakby mu nie dowierzali. Chociaż może to i dobrze … Przecież sukces pójdzie i tak na jego konto. A to jest najważniejsze.

       Podniósł głowę i spojrzał w górę. Za półtorej godziny zachód słońca. To dobrze, bo są już blisko. Będzie czas dokładnie obejrzeć młyn i okolice, rozstawić ludzi, dać szczegółowe zadania. A później pokazać, czego jest wart …

 

       Niedobrze. Znowu nie da rady. Gustaw Reszka popatrzył na dwa koszyki, wziął je w ręce, potrząsnął ramionami i postawił z powrotem. Za ciężko. W jednym chleby, sery, masło i wędzone mięso. W drugim woda.  Przecież w te letnie upały, na rozgrzanym poddaszu muszą pić. Nawet po półtora litra na dobę. A to daje aż trzy litry na dzień. A przez trzy dni ? Plus ciężar butelek.  Bo przecież nie zaniesie im tej wody w wiadrze. Jak jakiejś krowie ! Nie da się. Jeszcze raz popatrzył na koszyki. Każdy po kilkanaście kilogramów. Chciał je zanieść sam i nie narażać wnuka. Ale w tej sytuacji … Nie ma co. Znów trzeba będzie skorzystać z pomocy Henryka i myśl ta nagle napełniła go poczuciem spokoju. Można mu zaufać. Myślący i dokładny. Kalkulujący. Czujny. Nie da się łatwo omotać czy podpuścić. No tak. To jeszcze szare płótno i wszystko będzie gotowe. Trzeba tylko trochę poczekać. By być tuż przed zmierzchem.

 

       Zatrzymali się w niewielkim, ale gęstym lesie. Studiując mapę przed wymarszem, von Drebnitz wcześniej już upatrzył sobie to miejsce. Idealne. Młyn jest o niespełna kilometr, ludzi brak. Nikt się tu nie pęta i nikt nie narazi ich misji.

     - Z koni ! Przywiązać je do drzew przy tamtej kępie – wskazał miejsce ręką. Zarządzam półgodzinny odpoczynek. Można jeść i pić, ale tylko suchy prowiant. Zakaz rozpalania ognia ! Nie chcę tu żadnego pożaru. Albo tego, żeby ktoś z młyna zobaczył dym. Muszą być spokojni i rozluźnieni. Z osłabioną czujnością. Gefreiter !

- Jawohl, herr leutnant !

- Zostaniecie na miejscu. Ja z feldweblem idę na rozpoznanie. Trzeba zobaczyć to miejsce na własne oczy. Gdyby w międzyczasie ktokolwiek się tu napatoczył, obowiązkowo zatrzymać. Nawet jeśli będzie mówił pacierze po niemiecku, będzie musiał tu zostać do zakończenia akcji. Wykonać !

 

      - Dziadku !

- Czego tam ? O co chodzi ?

- Ja chcę iść z wami …

- A ty skąd niby wiesz, że się gdzieś wybieramy ?

- Wiem. Słyszałem, jak rozmawialiście z wujkiem Albertem. Trzy dni temu.

- Podsłuchiwałeś ?

- Nie. Ja tylko nie spałem. I przez uchylone drzwi wszystko słyszałem. Ja też chcę pomagać polskiemu wojsku !

- Za młody jesteś smarkaczu. Zostaniesz tutaj.

- Dziadku ! Ja muszę iść z wami. Nawet koszyk już sobie przygotowałem.

- Co ? Koszyk ?

- Tak – Piotr sięgnął pod łóżko i wyciągnął niewielką kobiałkę przykrytą szarym płótnem. Mam tam dwie butelki mleka i chleb …

       Popatrzył po młodszym wnuku. Ryzyko. Cholerne ryzyko! Ale jaką ma pewność, że jak go tu zostawi samego, ten nie pójdzie po ich śladach ? Nie zastanawiając się nad niczym ? W końcu przymknął na chwilę oczy i skinął przyzwalająco głową.

     - Dobrze. Pójdziesz ! Ale pod jednym warunkiem. Masz słuchać się we wszystkim. Mnie, albo Henryka. Żadnych własnych pomysłów. Zrozumiano ?

 

       Nie używali lornetek. Właściwie nie było nawet takiej potrzeby. Zarośla, w których siedzieli, dochodziły na pięćdziesiąt metrów od  młyna,  a ewentualny błysk szkieł mógłby ich zdradzić. Obejrzeli wszystko dokładnie. Było nawet lepiej, niż początkowo można było przypuszczać. Z tyłu młyna widniała przybudówka, gdzie według wszelkich znaków składowano kiedyś ziarno na przemiał. Krzaki i pokrzywy dochodziły z tej strony do samej ściany. Były tam tylko niewielkie drzwi. I co najważniejsze, nie było z tamtej strony żadnego okienka ! Przemieścili się jeszcze w bok. Główny podjazd wyglądał gorzej, ale i tak można było podejść niepostrzeżenie na dwadzieścia metrów. A właściwie się poczołgać. Ale jaki to problem dla zaprawionych w bojach frontowych weteranów ? Pokrzepiony tą myślą, von Drebnitz skinął wreszcie na feldwebla i zawrócili ku swoim.

 

       Przeklęta noga ! Już nie wiadomo po raz który, Gustaw Reszka przeklinał w duchu wypadek z przed kilkudziesięciu laty. Chodzić jakoś chodził, ale z ciężkim koszykiem i w trudnym terenie … A jeszcze ta niedawna kontuzja przy przeskakiwaniu rowu melioracyjnego. Zaciskał zęby, przekładał koszyk z ręki do ręki, ale niewiele to pomagało. Wreszcie się poddał.

     - Usiądziemy na chwilę. Odpocznę. I kolano trochę rozmasuję. Tam w młynie, z głodu przez to nie umrą.

       Postawili koszyki. Usiedli. Niezbyt fortunnie, bo po chwili pierwsze mrówki zaczęły wspinać się im po nogach. A pięć minut później nie mogli się już się od nich opędzić.

     - Trudno. Najwyżej będę szedł wolniej. Ruszamy dalej !

 

      - To jaki mamy plan, herr leutnant ? – feldwebel Klein nie krył ciekawości. Bo trzeba jakoś przygotować ludzi …

- Ja mam plan feldweblu ! Ja !

       Klein nie pytał dalej. Po co narażać się zadufanemu w sobie leutnantowi, któremu się zdaje, że zjadł wszystkie rozumy ? Jeżeli dobrze pójdzie, to im też coś z tego skapnie. A jeżeli nie, to będzie wina dowódcy. W końcu on za wszystko odpowiada i w razie czego to on będzie ze wszystkiego rozliczany.

 

       Niestety, tego można się było spodziewać. Gorączka młodości. Nie dało się iść szybciej, zwłaszcza od chwili, kiedy to Henryk musiał przejąć koszyk od dziadka. Szli więc powoli. Dziadek, wspierając się na ułamanym po drodze kiju i Henryk, uginający się pod ciężarem obydwu koszyków. I tylko Piotrka gdzieś poniosło. Rwał do przodu, co chwila dopingując ich do zwiększenia tempa. Chciał być przed nimi, pewnie marzył o swoim pierwszym, bohaterskim czynie. A teraz, gdzieś tam przed nimi po prostu przepadł. Nie chcieli za nim wołać po lesie. Nie wiadomo, kto i po co może się tu jeszcze kręcić. A młody ? Cóż … Przecież wiadomo, gdzie i po co go tak poniosło.

 

        Już wiedzieli, co mają robić. Klein z szóstką ludzi miał się skradać od tyłu. Jeden miał zostać, aby pilnować koni. On sam, wraz z pozostałą piątką miał podchodzić z przodu. Aby koordynować i ubezpieczać, jak oznajmił to zgromadzonym. W końcu, po co narażać się bez potrzeby ? To grupa z tyłu miała pełnić rolę oddziału szturmowego i to oni mieli schwytać szpiegów. Tylko tam dawało się niepostrzeżenie podejść i znaleźć się w środku. A później wejść schodami do góry i zmierzyć się w walce wręcz. I jeszcze jedno, co przeważyło w umyśle leutnanta. Przecież nie będzie ściągał butów. Za radą feldwebla Kleina grupa szturmowa miała bowiem wchodzić w skarpetach. No bo czy w ciężkich, podkutych gwoździami i ozdobionych ostrogami buciorach dało by się cicho wejść na górę ?    A on sam ? To by dopiero było, aby niemiecki oficer łaził bez butów. To prawie tak, jakby paradował bez gaci !

       Podchodzili właśnie pod młyn, gdy nagły ruch ręki Kleina rzucił ich na ziemię. Nawet von Drebnitz zastosował się do groźnego gestu, nie wiedząc jeszcze co się dzieje.

       Wyjaśniło się kilkanaście sekund później. Zobaczyli młodego chłopaka, wyrostka, szybko idącego od strony Colonnowskiej. Niby nic dziwnego, ale ten koszyk w ręku … Czekali więc bez ruchu, aż chłopak przejdzie bokiem. Nawet trochę się rozglądał, ale niezbyt uważnie. Parł przed siebie w kierunku młyna, czasem tylko oglądając się do tyłu. Przeszedł…

     - Za nim ! Tylko po cichu i ostrożnie. Coś mi się zdaje, że będziemy mieli jeszcze jednego ptaszka – głos von Drebnitza drgał podnieceniem. Ruszyli więc, kryjąc się za drzewami. Nie musieli iść daleko, bo w prześwitach między gałęziami było już wszystko widać. Chłopak podszedł z tyłu i zapukał. Czekano pewnie na niego, bo drzwi się otworzyły i zniknął w środku.

     - No to wewnątrz mamy co najmniej dwóch – Klein nie mógł się powstrzymać od komentarza. I jak znam życie, ten mały przyniósł żarcie.

- Mało coś tego żarcia. Może na stałe jest tylko jeden – jeden z żołnierzy też chciał popisać się spostrzegawczością.

- Zamknąć gęby. Zaczekamy jeszcze parę minut. Może nie jest sam. Może jeszcze ktoś za nim idzie.

       Czekali więc, aż w końcu von Drebnitzowi się znudziło.

     - Wystarczy ! Chłopak był sam. Idziemy więc według planu. Wy – wskazał ręką na grupę Kleina – zostawiacie buty w tamtych krzakach. Od tej chwili się czołgamy. Naprzód !

       Ruszyli więc w kierunku dobrze już widocznego młyna. Pełzali na brzuchach, cisi i w zapadającym zmierzchu prawie już niewidoczni. Tylko von Drebnitz nie zastosował się do własnego rozkazu. Pełzać po pokrzywach i jakimś zielsku ? A jak później zmyć z munduru ciemne, zielone smugi ? Nie. To nie dla niego. Przemieszczał się więc skulony, od krzaczka do krzaczka, licząc na zapadający zmrok.

 

       Zauważył ich Piotr. Stał właśnie przy oknie, przypatrując się lasowi, skąd miał nadejść dziadek i brat. Zwiadowcy, chwilowo zwolnieni z obowiązków obserwatora, siedzieli na niewielkiej ławeczce pod ścianą, rwąc zębami świeży chleb,  popijając mlekiem. I nagle jakiś cień mignął chłopakowi. Człowiek czy zwierzę ? Przypatrzył się dokładniej i krew prawie zastygła mu w żyłach. Zgięta wpół sylwetka, co kilka chwil przeskakiwała od krzaczka do krzaczka.  I jeszcze kilku czołgających się ! Żołnierze !!! W znienawidzonych, niemieckich mundurach.

       Zakotłowało się na strychu. Zerwali się, chwycili za pistolety. Przedzierając się tu, przez obsadzone wrogim wojskiem tereny, nie mogli przecież wziąć karabinów. Tylko broń krótką. Do tego po trzy granaty. To musiało wystarczyć. Ale czy wystarczy na kilkunastu wrogów ? Przycichli, popatrzyli na siebie …

     - Ty mały, na dół ! Skryj się w rogu, za starym kołem młyńskim. Nie powinni cię tam zauważyć.

       Zbiegł po drewnianych, skrzypiących schodach i chowając się za oparte o ścianę koło, zdążył jeszcze zobaczyć, jak otwierają się tylne drzwi. Sześciu czy siedmiu żołnierzy, część z karabinami w rękach, część z bagnetami, weszło do środka. Po chwili, ponagleni krótkim rozkazem, stąpając na palcach, zaczęli się piąć w górę.

 

       Na razie szło dobrze. Grupa feldwebla Kleina powinna już być w środku. Może nawet na schodach. Oczami wyobraźni von Drebnitz już widział jak wpadają na górę, rzucają się na wroga, obezwładniają, wiążą ręce, sprowadzają w dół… I nagle wszystko popsuł ten huk wystrzału ... Zauważyli ich ! Co za gówno ! Nie było rady  i zgodnie rzucili się do drzwi z przodu. Zamknięte ! Granat ! Szybko ! Siedem sekund później podłożony pod drzwi granat eksplodował, wyrywając je z futryny. Naprzód ! Rzucili się do wnętrza, gdzie spotkał ich ogień z pistoletów, prowadzony z góry. Zamętowi towarzyszył też huk wystrzałów z ich własnych mauzerów, rozlegający się gromem, w bądź co bądź niewielkim pomieszczeniu.

     - Żywcem ! Żywcem brać ! – głos von Drebnitza zdołał się przebić przez ogólny harmider, lecz nagle wszystko przestało mieć znaczenie. Dwa rzucone z góry granaty, podskakując na stopniach schodów, staczały się w dół. Rzucili się ku drzwiom, lecz o sekundę za późno. Nagłe eksplozje rozrzuciły ich po ścianach, krwawo znacząc swoją skuteczność.

 

        Byli już niedaleko, gdy nagły huk wystrzałów sprawił, iż koszyki same wypadły im z rąk. Popatrzyli po sobie i po sekundzie już wiedzieli. Pomyśleli o tym samym. Piotruś !                                                                                                                                  

      - W krzaki ! W krzaki ! – głos dziadka brzmiał rozpaczą.

- Mamy się chować ? Przecież tam …

- Nie to ! Koszyki ! Żeby ich nikt nie znalazł.

       Ukryli je migiem i ruszyli ku młynowi. Na ile pozwalał stan nogi dziadka, chociaż ten nagle jakby przestał czuć ból.

      - Od tyłu, Henryk, od tyłu. Tam jest dużo krzaków i stary płot. Tam podejdziemy najbliżej i zobaczymy co dalej.

 

       Wybuch granatów, jakimś cudem ani go nie zabił, ani nie zranił. Owionął tylko falą gorąca i rzucił na ziemię, między stare, połamane narzędzia i deski. Leżał przez chwilę ogłuszony wybuchem, aż wreszcie doszedł do siebie. Trzeba działać ! Zerwał się na nogi, zawadzając tyłem spodni o sterczący ze ściany, zardzewiały, masywny gwóźdź, siedemdziesiąt sześć lat temu wykuty w kuźni Fryderyka Reszki. Dziadka Gustawa. I nikt, z żywych czy umarłych, nigdy by nie przypuszczał, że ten stary kawał metalu zmieni bieg historii. Nie patrząc za siebie, von Drebnitz szarpnął się energicznie. Potem jeszcze raz. Trzask dartego materiału nie ograniczył się tylko do spodni. Sięgnął ręką za siebie i wyczuł gołe ciało. Kurwa mać ! Nie tylko spodnie, ale i gacie ! Będzie teraz świecić gołą dupą ! On, niemiecki oficer, z „von” przy nazwisku. Znów zalała go fala, tak dobrze znanej sobie nienawiści. Zapłacą mu za to ! Tu i teraz !

     - Podpalić mi ten kurnik ! Ale już ! Albo się poddadzą, albo zdechną w płomieniach !

 

        Byli już tylko pięćdziesiąt metrów od młyna, leżąc w gęstych pokrzywach. Nie dało się podejść bliżej. Widzieli kilku rannych, oficera w podartych spodniach i żołnierzy, jakby w amoku strzelających w poddasze młyna.

     - Zabiją ich. I Piotrusia też.

- A może - Henryk sam nie wierzył, w to, co mówił – może jednak nie doszedł. Nie zdążył. Może jest gdzieś tutaj, obok nas …

- Może … - głos dziadka brzmiał powątpiewaniem. A rozszerzające się nagle jego oczy kazały Henrykowi znów spojrzeć w stronę młyna.

       Strzelanina ucichała. Za to żołnierze wynosili z przybudówki pęki suchej słomy i układali pod ścianami. Jeszcze chwila i blady płomień popełznął po nich w górę.

 

       To był koniec. Już dwie minuty temu, pociski mauzerów przebijając drewniane ściany, poczyniły nieodwracalne spustoszenia. Trafiony w szyję, jeden ze zwiadowców już nie żył. Drugi, ranny w nogę, wiedział, że też nie ujdzie żywy. A gdy jeszcze poczuł swąd spalenizny i zobaczył rozrastające się od dołu płomienie, zrozumiał, że to ostatnia jego chwila. A jeszcze gołębi żal … Poruszony tą myślą, dokuśtykał do stojącej obok okna klatki z ptakami. Szarpnął drzwiczki, otwierając je na oścież. Instynkt zadziałał i oszalałe ze strachu runęły do wyjścia, od razu wylatując przez pozbawione szyb okno. Polecą gdzie trzeba i nasi będą wiedzieli – pomyślał. Chciał jeszcze ostatni raz spojrzeć na nie, gdy kolejny, wystrzelony z dołu pocisk, rozerwał mu klatkę piersiową, rzucając martwego na tlącą się już podłogę.

 

       Targani rozpaczą patrzyli na pożar. Z okna na poddaszu przestały już padać strzały. I tylko płomień był coraz większy. Piął się po starym, wysuszonym upałami drewnie, podchodząc już do połowy wysokości. Tylko z okna na poddaszu wyleciały nagle ptaki, rozpierzchając się w powietrzu.

     - Święty Boże, święty mocny, święty, a nieśmiertelny ! Zmiłuj się nad nami ! Ratuj ! – cichy głos dziadka brzmiał jednocześnie rozpaczą i nadzieją. Proszę ! Ratuj mi wnuka !

       I mogło się zdawać, że ta modlitwa będzie wysłuchana. Bo z tyłu młyna pojawiło się nagle dwóch żołnierzy, prowadząc za kołnierz osmalonego dymem wyrostka.

     - Piotruś – jednocześnie wyszeptali jak na komendę. Cały i zdrowy !

 

     - Herr leutnant ! Proszę zobaczyć, co złapaliśmy – z tryumfem popchnęli go w kierunku oficera. Był w przybudówce. I wyskoczył w ostatniej chwili. Ledwo żeśmy go złapali.

- Co ? Chciałeś przed nami uciec ? Myślałeś, że ci się uda ? – von Drebnit z rozmachem uderzył go w twarz. Pomagasz wrogowi świnio !

- Nie. Bo to wy jesteście moimi wrogami – wyrostek wyprostował się nagle. I dopiero po chwili von Drebnitz uświadomił sobie jeszcze jedno. Przecież ten gnojek odpowiedział po polsku ! Znał trochę ten język, słyszany w podwórkach i stajniach rodowego majątku, gdzie parobkami często bywali Polacy. Gonił ich za to ojciec, lecz niewiele pomagało. Uparte, niewdzięczne bydło. A teraz jeszcze ta „polnische schweine” !

- No, powiesz coś jeszcze ? Nosiłeś im żarcie, prawda ? Sam, czy może z kimś ?

       Nie doczekał się odpowiedzi. Wyrostek stał prosto, dumnym wzrokiem patrząc mu prosto w oczy. Burza jasnych włosów na jego głowie połyskiwała w świetle pożaru i von Drebnitz znów się wściekł. Przecież takie coś nie zasługuje na dalsze życie. Jeżeli już teraz jest taki hardy, to co będzie za parę lat ? Jak wilk skoczy do gardła. Nie … Tak być nie może

- Feldwebel ! Raport !

- Jawohl, herr leutnant. Dwóch zabitych, trzech rannych. Ale się wyliżą.

- Zabrać ich na skraj lasu. Jeden niech idzie po konie. Zbieramy się stąd.

- A co z tym  ?  – Klein gestem wskazał na chłopaka.

- Nic. Jeszcze chwilę z nim porozmawiam. Może nam coś powie. A wy idźcie już. Za parę minut dołączę do was.

       Poczekał, aż wszyscy poszli. Lepiej nie mieć świadków przy takiej robocie …

- To co ? Nic nie powiesz ? To twoja ostatnia szansa…

       Nie doczekał się odpowiedzi. I tylko wzrok chłopaka nie zmienił się ani o jotę. Popatrzył na niego i zawahał się. Przecież to jeszcze prawie dzieciak ! Już miał na niego machnąć ręką, gdy mocniejszy powiew wiatru liznął go po gołym pośladku. To przeważyło. Kurwa mać ! Wszystko przez tych cholernych Polaków. Nie wykonał zadania, podarł mundur o jakiś zajebany gwóźdź i jeszcze musi chodzić z gołą dupą ! Niedoczekanie ! Jeszcze raz popatrzył w szare oczy, na blond włosy.

- Ile ty właściwie masz lat ? Co ?

- Piętnaście – odpowiedź była znów po polsku.

- I wystarczy …

       Chwilę później, z szatańskim uśmiechem podniósł pistolet do strzału.

 

       Leżeli jak sparaliżowani. Od momentu, gdy oficer kazał odejść żołnierzom, niejasne przeczucie nieszczęścia przykuło ich do ziemi. Przynajmniej dziadek nie miał złudzeń, widząc furię w jego oczach. Widzieli, jak Niemiec podnosi broń i w chwilę później tył głowy Piotra rozpadł się w czerwono-szarej chmurze krwi i mózgu.

       Sprężył się Henryk, szarpnął. Już miał skoczyć mordercy do gardła, gdy w ostatniej chwili przydusił go jakiś ciężar. To dziadek zwalił się na niego, całą siłą przyciskając do ziemi. Szarpali się tak przez chwilę, aż wreszcie znieruchomieli.

- Nie Henryk, nie. Leż, bo jeszcze ciebie stracę – szeptał mu do ucha, jak jakieś zaklęcie.

 

        Oficer jakby wyczuł ich obecność. Obrócił się wolno, nasłuchując i ponownie podnosząc pistolet. Z natężeniem patrzył w ich kierunku, lecz zapadający zmrok i rzucana przez pożar gra świateł skutecznie ich zamaskowały. Postał jeszcze chwilę, schował pistolet do kabury i w końcu szybkim krokiem udał się za swoimi ludźmi.

 

       Gdy nadbiegli, dziadek wciąż jeszcze leżał na ziemi, obejmując martwe ciało wnuka. Henryk stał jak sparaliżowany,  patrząc nieruchomym wzrokiem. Łzy ciekły mu po policzkach, skapywały na koszulę. Patrzył, nikogo i niczego nie widząc, nie słysząc i długo jeszcze miał pozostawać w tym stanie. Dopiero, gdy wokół zrobił się gwar, dziadek podniósł głowę. Zobaczył tłum mężczyzn, uzbrojonych w karabiny, dubeltówki, widły i siekiery. Świecili latarkami, lampami naftowymi. Znał ich wszystkich, tych zajadłych Niemców, swoich bliższych i dalszych sąsiadów. Miny mieli niepewne, jakby czekając na jakiekolwiek słowo wyjaśnienia, jakby nie wiedząc, czy współczuć, czy dobić …

        Nigdy później dziadek już nie doszedł, jaki instynkt kazał mu wstać i głośno, po niemiecku powiedzieć.

      - Polscy bandyci zabili mi wnuka !

 

Komentarze

  1. Witam, interesuje się historią, ten temat jest interesujący, dziękuję i pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz