Przejdź do głównej zawartości

ATOMOWY POKER 2

 

 

       03 maj 1921 – południe, m. Colonnowska.

 

       Dopiero po jedenastej uspokoiło się na tyle, że zaryzykowali wyjście z domu. Przewaliły się kolumny maszerujących nad ranem oddziałów, a wystawieni przy stacji wartownicy nie przeganiali już ciekawskich, chcących obejrzeć żołnierzy z polskimi orłami na czapkach. Zapanowało dziwne wyczekiwanie. Wprawdzie na domach kilku wyjątkowo optymistycznie nastawionych entuzjastów pojawiły się biało-czerwone flagi, ale stary Gustaw wnukom na to nie pozwolił. Zbyt długo już żył, aby nie wiedzieć, że fortuna kołem się toczy. Że dzisiejsza rzeczywistość nie musi być taką samą jutro. A niektórzy sąsiedzi, jakby co, nie zapomną. I nie wybaczą …

       Otworzył więc z rana tylko kuźnię i warsztat, jak co dnia będąc gotowym do napraw pojazdów czy podkuwania koni. Wprawdzie klientów było niewielu, ale chciwym uchem wsłuchiwał się w rozmowy, w których dominowała niepewność. Wygra w końcu to trzecie już powstanie czy nie ? A nawet jak wygra, to na ile ? I gdzie wtedy będą ? Już w Polsce, czy tak jak dotychczas ? Dopiero więc teraz zrobił sobie przerwę i poszedł te kilkaset metrów w kierunku stacji. Nie chciał zostawiać wnuków samych, więc zabrał ich z sobą. Niech wreszcie zobaczą to mityczne polskie wojsko o którym tyle się słyszało, zwłaszcza po ubiegłorocznej warszawskiej wiktorii nad bolszewikami.

       W istocie nie zawiedli się. Wokół torowiska stał luźny kordon żołnierzy w nieznanych im mundurach, tak odmiennych od dotychczas widywanych.

     - Jesteście polskim wojskiem ? – ciekawość Piotra nie dawała się okiełznać.

- A co żeś myślał mały ? Że niemieckim ? Tych chacharów już przegoniliśmy. Tym razem na zawsze ! A my jesteśmy z POW. Wiesz mały co to jest ?

- Nie.

- To Polska Organizacja Wojskowa. Z Górnego Śląska. A jak żeśmy tu stanęli, to tu już będzie Polska.

- A co to za gadki z cywilami ? Co tu się dzieje ? – ostry głos zza pleców poderwał na baczność rozmawiającego z nimi żołnierza.

- Melduję, że nic panie poruczniku. Ten mały chce tylko wiedzieć, czy jesteśmy z Polski.

- Dokumenty ! – głos oficera nie pozostawiał wątpliwości. Gustaw Reschke - przeczytał po chwili podane przez dziadka papiery. Kim jesteś i co tu robisz ?

- Kowalem panie poruczniku. O, tam mam kuźnię – wskazał ręką. A przyszedłem, bo wnuki chciały obejrzeć polskie wojsko.

- Wojsko obejrzeć ? Zabieraj ich stąd i zmykaj ! To nie jest miejsce dla cywilów.       I nie ma tu nic do oglądania. Zwłaszcza dla Niemców !

- To chyba Polacy, panie poruczniku. Mówią po polsku – żołnierz stanął w ich obronie.

- Tu niektórzy Niemcy też mówią po polsku. I o niczym to nie świadczy. No, już was tu nie ma – podniósł głos w ich kierunku. I żebym was tu więcej nie widział !

       Posłuchali. Nie mieli zresztą wyboru. Młodzi jeszcze nie wiedzieli, ale dziadek nie miał wątpliwości. Z wojskiem żartów nie ma. Zwłaszcza, jak się trafi na młodego, ambitnego służbistę.

     - Dziadku, dlaczego oni nas przegnali ? Przecież my swoi.

- Tak, ale oni o tym nie wiedzą. I na razie lepiej niech nikt o tym nie wie. A ty Piotrek miałeś już na zewnątrz nie gadać po polsku ! Kto wie, co przyniesie jutro.

         

        10 maj 1921 – popołudnie, okolice m. Osiek.


        Grupa, która podążała na północ, nie była już oddziałem, który wczoraj wieczorem wszedł do akcji. Po ciężkich bojach pod Strzelcami Opolskimi, utracie dowódcy i połowy ludzi, uchodzili w kierunku Collonowskiej, mając nadzieję na dołączenie do większych sił. Tam zresztą był punkt zborny, tam miano na nowo zreorganizować powstańcze siły. Na razie jednak, myśli sierżanta Franciszka Maja zaprzątały bieżące problemy.

     - Już chyba długo nie pociągnie, panie sierżancie – głos woźnicy był pełen obaw.

- Stój ! Sam zobaczę.

       Podszedł do wózka amunicyjnego i zaprzężonego doń konia. Nie było dobrze. Rozorany karabinowym pociskiem bok dawał się zwierzęciu coraz bardziej we znaki. Krew zamiast krzepnąć, wyciekała z rany, ciężkimi kroplami znacząc drogę ich odwrotu.

     - Z boku jest jakaś chałupa. Dojedźmy do niej. Może mają tam coś na zamianę.

       Nie mieli. Stary Niemiec, siedzący na ławce przed domem, bezradnie tylko rozkładał ręce.

     - Miałem panie konie. Miałem. Nawet dwa. Ale przyszło wojsko i je zabrało. Kwity tylko dali, że później oddadzą. Albo i zapłacą – wyciągał z kieszeni złożone na czworo i opatrzone pieczęciami papiery. Ale czy to prawda …

       Przejrzeli zabudowania. Krowa, równie chyba stara jak jej właściciel, owce, parę świń. Nic, co nadawałoby się do zaprzęgnięcia.

     - To co robimy panie sierżancie ?

- Nie mamy wyboru. Z konia nic już nie będzie. Odprowadzić pod las i zastrzelić. Niech się nie męczy.

- Rozkaz !

- Panie … Panie wojskowy ! Konia nie zabijać ! Dajcie go mnie. Ja leczę ziołami. Może wyzdrowieje – błagalny głos starca zatrzymał żołnierza.

- To jak będzie panie sierżancie ? Dać mu go czy zastrzelić ?

- A niech tam. Zostaw . Niech się stary cieszy ! Na razie napełnić wodą manierki. Trochę odpoczynku i ruszamy dalej.

- A wózek ? Przecież mamy tam kupę amunicji i dwa ckm-y ? Chyba go tu nie zostawimy ?

- Oczywiście, że nie. Nie porzuca się broni. Za takie coś, sąd polowy. Pociągniemy więc sami ! Po dwóch, albo i trzech.

- Sami ? Taki ciężar ?

- A co ? Nie damy rady w piętnastu chłopa ? Będziemy się zmieniać, jak trzeba, to i co pół kilometra.

- Ale to będzie jeszcze dobre z osiem, albo i dziewięć kilometrów. Będziemy ciągnąć ze cztery godziny !

- Trudno. Nie mamy innego wyjścia. Do wieczora musimy być w Colonnowskiej.

       Ruszyli kwadrans później. Nie przeszli nawet dwustu metrów, gdy z tyłu dał się słyszeć szybko zbliżający się warkot niewielkiego silnika. W szkłach lornetki dostrzec można już było samotnego motocyklistę, poruszającego się w tym samym kierunku.

     - Gotuj broń ! Zatrzymać go ! Sprawdzimy, co to za ptaszek.

       Nie musieli go zatrzymywać. Widząc ich, motocyklista sam zwolnił, bez wezwania zatrzymując się przy wózku.

     - Ty kto ? Gdzie i po co jedziesz ?

- Starszy strzelec Zawadzki. Łącznik. Jadę z rozkazami do Colonnowskiej.

- Papiery jakieś masz  ?

- Oczywiście – wyciągnął ze skórzanej torby i podał sierżantowi niewielką kartkę. A wam radzę szybciej ciągnąć to pudło lub zjeżdżać gdzieś w bok.

- A to niby dlaczego ?

- Niemcy podciągnęli posiłki. Szykują koncentryczny atak na Colonnowską, ze wszystkich stron. Już ruszyli. Cztery kilometry za wami porusza się w tym samym kierunku pluton wojska. Około trzydziestu żołnierzy. Mają samochód pancerny. Idą forsownym marszem. Dowodzi oficer na koniu.  Jeżeli nic nie zrobicie, za półtorej  godziny was dojdą.

- Skąd wiesz ?

- Mało na nich od tyłu nie wpadłem. Musiałem omijać lasem. Ale wcześniej dokładnie ich sobie obejrzałem.

- Dobrze. Jedź dalej. A my pomyślimy.

       Obserwując oddalający się motocykl popatrzyli na siebie.

- Zjeżdżamy do lasu panie sierżancie ?

- A przeciągniemy przez las ten wózek ? Pomyśl trochę.

- To co robimy ?

- Zasadzkę !

- Zasadzkę ?

- A tak. Ile jesteśmy od Strzelc Opolskich ?

- Będzie dziesięć kilometrów.

- No ! To przy takiej pogodzie i temperaturze koń pana oficera będzie chciał się napić. A do chłodnicy pancerki też trzeba dolewać wody. To gdzie się zatrzymają ?

- Tam gdzie my ?

- Oczywiście. A gościnny gospodarz pokaże im rannego konia. Opowie też, jak to sami ciągniemy wózek i że wieczorem mamy być w Colonnowskiej. Doda, że jest nas tylko piętnastu. Co wtedy zrobi młody i ambitny oficer ?

- A skąd wiemy, że jest młody i ambitny ?

- A stąd – sierżant popukał się palcem w głowę. Myśleć żołnierzu ! Plutonu nie dadzą kapitanowi czy majorowi. Będzie nim dowodził najwyżej leutnant. Nawet nie oberleutnant ! Więc musi być ambitny, aby się czymś wykazać ! Wiesz, w jakim stopniu na początku powstania był jeden z najważniejszych dowódców niemieckich ? Hauptmann, czyli nasz kapitan. Nazywał się tak jak ja, tyle, że przez „y” na końcu. May. A miał pod sobą 3500 żołnierzy uzbrojonych w moździerze i ckm-y oraz dwa pociągi pancerne.

- O pieronie !

- Ty mi tutaj nie pieronuj, tylko myśl. Więc co zrobi młody i ambitny oficer ?

- Ruszy w pościg ?

- Tak jest. I policzy sobie szybko, że jak się pospieszy, to dopadnie nas jakieś cztery kilometry stąd. Marszem ubezpieczonym pójdzie dopiero ostatnie dwa kilometry. A tutaj – wyciągnął rękę i pokazał palcem na odległy o niespełna kilometr pagórek – jest idealne miejsce na zasadzkę. Na pagórku las, niżej droga i pole. Sądząc po drzewach, za polem płynie też jakiś strumyk. Tam jeszcze będzie nas gonił. A my urządzimy zasadzkę właśnie w tym lesie !

 

       Nadciągający od południa oddział, na pierwszy rzut oka stanowić mógł wizytówkę każdej armii. Idący dwójkami żołnierze, najeżony lufami czterech ckm-ów ciężki samochód pancerny oraz młody oficer na rosłym koniu tworzyli imponujący widok. Spieszyli się. Pozycję wyczekiwania mieli zająć najpóźniej do wieczora. A później jeszcze trzeba było wykonać zwiad.

     - Spokojnie zdążymy - skalkulował leutnant Walter von Drebnitz spojrzawszy na zegarek, a następnie na mapę. Najpóźniej półtorej do dwóch godzin i będziemy na miejscu. - Feldwebel !

- Jawohl, herr leutnant ?

- Widzicie tamtą chałupę ? Pół godziny odpoczynku. Napełnić wodą manierki, dolać wody do chłodnicy, uzupełnić jej zapas w baniakach !

- Jawohl !

       Nie odpoczęli. Dziesięć minut po wejściu w opłotki zabudowań ruszyli dalej. Nie co dzień przecież zdarza się młodemu oficerowi szansa na dopadnięcie słabszego przeciwnika i odniesienia spektakularnego sukcesu, którym będzie można się pochwalić i tu, i później w domu. W domu ? - ponuro pomyślał von Drebnitz. A właściwie, to gdzie jest teraz ten jego rodzinny dom ? Przebywał w nim tylko pierwszych kilkanaście lat. Później szkoła kadetów i przyspieszona szkoła oficerska, którą jako najmłodszy kursant ukończył zaledwie dwa tygodnie przed kończącym Wielką Wojnę haniebnym zawieszeniem broni ! Tak ! Haniebnym ! Bo przecież ich wojska wciąż stały na francuskiej ziemi, a jeszcze dwa miesiące wcześniej gotowały się do ataku na Paryż ! Trudno. Ale kończy przecież dopiero dwudziesty pierwszy rok życia i jeszcze wszystkim pokaże ! Dobrze też, że wstąpił do Freikorpsów. Otrzymał wymarzone pierwsze dowództwo i ma znaczący sukces w zasięgu ręki. Oczami wyobraźni już widział zwycięską walkę, jeńców, zdobycz i chwałę … No! Może nie tak prędko. Na wojnie, jak to na wojnie. Można dostać przypadkową kulkę i …

     - Stać !

       Zszedł z konia. Rzucił lejce ostatniej dwójce w kolumnie.

  - Pilnować go dobrze. Nie chciałbym, aby podczas walki dostał przypadkową kulkę !

       Za nic by nie przyznał, że tu nie chodzi o konia. Po co narażać się na śmierć czy rany, lub na strojone za plecami uśmieszki podwładnych ? Niech myślą, że troszczy się o zwierzę. Tak … Niby dopiero co ruszyli, ale za pancernymi płytami, od czterech do dziewięciu milimetrów grubości, będzie znacznie bardziej bezpiecznie. Otworzył boczne drzwi i wsunął się do środka.

- Jedziemy dalej !

       Usadowił się na siodełku obok kierowcy i spojrzał przed siebie. Ciężki przód wznosił się i opadał na nierównej drodze, jak łódź na jeziorze.

- Nie możemy szybciej ?

- Możemy. Na równej drodze nawet do sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ale przecież piechota idzie dziesięć razy wolniej.

- Nie pouczać mnie ! Wiem o tym ! - rozdrażniony uwagą kierowcy odwrócił się w bok. Wzrok jego napotkał tabliczkę znamionową i mimo woli von Drebnitz zaczął czytać. „Ehrhardt E – V/4. Model M – 1919.” No tak ! To ten z gorszym   pancerzem ! Szybko przypomniał sobie podstawowe wiadomości. Wykonano ogółem trzydzieści trzy sztuki. Pierwsze trzynaście jako M – 1917. Później jeszcze tą wersję. Zubożoną i kończoną już po wojnie. Ale to nic. To i tak potęga ! Silnik 80 koni mechanicznych. Ośmiu ludzi i cztery ckm-y MG 08/15, kalibru 7,92 milimetra. Prawie osiem ton wagi. Co prawda pali jak smok, ale trudno. Przy stu dziewięćdziesięciolitrowym zbiorniku może przejechać nawet do dwustu pięćdziesięciu kilometrów. Szybko policzył, że jest to ponad 75 litrów na 100 kilometrów i mina mu zrzedła. Cholera ! Przecież w Gross-Strehlitz tankowali do pełna. Niedobrze. Siedzi na około stu osiemdziesięciu litrach benzyny ! Przetarł spotniałe nagle czoło i wzrok jego spoczął na termometrach. Ten od silnika pokazywał już prawie czerwone pole. To nic. Normalne. Jest ciepło, a wloką się na drugim biegu. Ważniejszy nagle stał się ten drugi. W stalowej skorupie, mimo otwartych okienek było już ponad 35 stopni. A, niech tam ! Przecież zanim dopadną ściganych minie jeszcze trochę czasu.

     - Otworzyć boczne drzwi. Niech się tu schłodzi !

       Skwapliwie wykonali polecenie. Załodze też już doskwierał upał, lecz po jego rozmowie z kierowcą znacząco tylko patrzyli na siebie. Teraz, przy otwartych drzwiach, można było wreszcie oddychać. I pomyśleć. Jeszcze z półtora kilometra pościgu i piechota musi wysunąć się na czoło. Pójdą marszem ubezpieczonym. Jak w regulaminie.

 

        Pół godziny gorączkowej pracy nie poszło na marne. Stary las na pagórku zapewniał doskonałe ukrycie wózka amunicyjnego. Krzewy bliżej drogi stały się dwoma zamaskowanymi stanowiskami ciężkich karabinów maszynowych. Zdążyli też wykopać i zamaskować indywidualne stanowiska strzeleckie wyznaczone przez sierżanta.

 

Komentarze